Utracona szczęśliwość Bhutanu
Himalajska enklawa otwiera się na świat i turystów
Przejście.
Przejście graniczne w Samdrup Jongkhar to, wydawałoby się, spokojne i przez nikogo niepilnowane miejsce. Obdrapaną, niewielką budkę strażniczą po indyjskiej stronie trudno dojrzeć na poboczu drogi. Ale to tylko pozory swobody. Bramy do Bhutanu nie przekroczy nikt, kto nie ma oficjalnego opiekuna i wcześniej wydanej wizy. Zresztą, i tak mało kto tu dociera. Przewodnik Lonely Planet poświęca temu miejscu jedno zdanie: „Na przeżycie wielodniowego dojazdu do Samdrup Jongkhar decydują się tylko ci, którzy nie mają innego sposobu, by opuścić Bhutan. Wjeżdżanie tędy to zbędne ryzyko”. Faktycznie, większość z 50 tys. zagranicznych turystów, którzy rokrocznie docierają do Bhutanu, odwiedza głównie historyczną prowincję Paro i stolicę – Thimpu. Wpadają na kilka dni, za każdy płacąc minimalną, ustaloną przez miejscowy rząd kwotę 250 dol. W cenie: hotel, kierowca i wyżywienie. Wystarczy, by zobaczyć festiwal religijny i wspiąć się do położonego na stromym zboczu Taktsangu, Tygrysiego Gniazda, najświętszego miejsca najmłodszego królestwa Himalajów. Legenda głosi, że Taktsang odkrył żyjący w VIII w. ojciec buddyzmu tybetańskiego Guru Rinpocze, który przyleciał tu na grzbiecie tygrysicy.
Legendy.
Turystów karmi się wieloma legendami. Jak tą o szczęściu narodowym brutto. Wskaźniku, którego urzędnicy używają, by mierzyć rozwój kraju. Pytają mieszkańców (z których ponad połowa nie umie pisać i czytać), czy mają co jeść, gdzie spać, czy mają kontakt z przyrodą i swobodę modlitwy. Większość odpowiada, że tak, więc można oznajmić światu, że Bhutańczycy są szczęśliwi.
Samdrup Jongkhar nie podoba się autorom przewodników, bo otwarta na nowo w 2008 r.