Miała być stabilizacja, jest konfuzja. Premier Theresa May okazała się Blaszaną Damą.
Premier Theresa May miała zdobyć silny mandat do rządzenia swą partią i państwem oraz do rozmów rozwodowych z Unią Europejską. Nie zdobyła. Konserwatyści liczyli na mocną większość w Izbie Gmin, zabrakło im do niej 8 mandatów. Musieli poszukać wsparcia. Znaleźli je w północnoirlandzkiej partii Demokratycznych Unionistów, którzy wprowadzili do parlamentu 10 deputowanych. Nie będzie to formalna koalicja. Unioniści obiecali, że poprą rząd w kluczowych sprawach. Nic nie zostało z marzenia o większości ani z propagandowego wizerunku pani May jako nowej Żelaznej Damy. Mniejszościowy rząd May ma tydzień na przygotowanie przedstawiającego plany orędzia dla królowej. Tego samego dnia, 19 czerwca, powinny się zacząć rozmowy z UE.
Taki jest bilans przedterminowych wyborów powszechnych, które May zarządziła wbrew wcześniejszym deklaracjom, że tego nie zrobi i pod naciskiem dwojga najbliższych doradców, którzy już podali się do dymisji. Choć statystycznie konserwatyści pod przewodem May zrobili dobry wynik, to sama premier słabła z tygodnia na tydzień. Okazała się kulejącą Blaszaną Damą, która musiała przeprosić swych partyjnych towarzyszy za to, że nie stanęła na wysokości zadania. Lider opozycji Jeremy Corbyn od razu wezwał May do ustąpienia z funkcji premiera. Zasugerował, że jest gotów podjąć się misji sformowania rządu. Jeszcze kilka tygodni temu taka deklaracja byłaby przyjęta wzruszeniem ramion nawet przez polityków jego własnej Partii Pracy. Ale po wyborach, w których laburzyści pod wodzą Corbyna zdobyli niewiele mniej głosów niż torysi, Corbyn nie może być już lekceważony. Kolejne sensacje to utrata jedynego mandatu przez antyimigrancką i antyunijną partię Ukip i doskonały wynik szkockiej gałęzi konserwatystów.