Władcy mogą za życia budować sobie pomniki, a mimo to pamięć potomnych pozostanie chimeryczna. Helmut Kohl był przez 16 lat kanclerzem Niemiec i bardzo dbał, by zapamiętano go jako „kanclerza zjednoczenia” i „ojca euro”. Ale w dniu jego śmierci euro i ta UE, którą budował, trzeszczy w posadach. Zaś historycy spierają się, na ile kanclerz Republiki Federalnej był w 1990 r. reżyserem jednoczenia Niemiec, a na ile szczęściarzem, który tylko wykorzystał moment w historii. Był też „ojcem Merkel” i jej kariery, nazywał ją „dziewczynką”, póki nie odcięła się od niego w 1999 r.
O otwarciu muru berlińskiego 9 listopada 1989 r. dowiedział się w Warszawie. Przerwał swą wizytę, by być na miejscu historycznych wydarzeń, ale wrócił. I w Krzyżowej odbyła się „msza pojednania” z udziałem kanclerza i premiera Mazowieckiego. Legenda głosi, że forsował zjednoczenie Niemiec, łamiąc opór Margaret Thatcher, zaś Mitterranda udobruchał rezygnacją z mocnej marki niemieckiej na rzecz euro, które miało dać Francji współkontrolę nad powiększonymi Niemcami. Dokumenty korygują ten wizerunek. Siłą napędową zjednoczenia był w ogromnej mierze prezydent USA. Natomiast niewątpliwą zasługą Kohla było upieranie się wobec Moskwy przy pozostaniu zjednoczonych Niemiec w NATO.
Polska w wizji przyszłej Europy Kohla zajmowała ważne miejsce, jako przyjazny sąsiad we wspólnych euroatlantyckich strukturach. Ale – w odróżnieniu od Angeli Merkel czy nawet Helmuta Schmidta – akurat Kohl nie rozwinął bardziej osobistego stosunku do Polski, jej historii i ludzi. Był świadom historii europejskiej. Był świadom – jak powiedział polskiemu ambasadorowi Januszowi Reiterowi – że jego bezpośrednim poprzednikiem na stanowisku kanclerza całych Niemiec był Adolf Hitler.