W połowie czerwca gazety i portale internetowe donosiły: „VIP-y dostaną swoje skrzydła”, „Nowe samoloty dla VIP-ów mają już swoje nazwy”, „Książę Józef Poniatowski już niedługo w Polsce”. Minister obrony Antoni Macierewicz witał „Ks. Józefa Poniatowskiego” na Okęciu zapewnieniem, że wraz z przylotem pierwszego z dwóch gulfstreamów państwo polskie przestaje być teoretyczne, samoloty zapewnią nam bezpieczeństwo i suwerenność. Jego zastępca Bartosz Kownacki, który przyleciał na pokładzie maszyny z USA, dodawał: przywracamy normalność.
Zakup samolotów rządowych potraktowano w Polsce jak ważny etap zbiorowej terapii. Najpierw, gdzieś w latach 90., nowe maszyny miały być namacalnym dowodem, że wygrzebujemy się z PRL. Później z wydawaniem miliardów się ociągano, rzecz stała się pilna dopiero po katastrofie smoleńskiej – zarządzono wymianę parku maszynowego, choć w katastrofie tej rozbił się sprawny samolot. Polskie władze wsiądą więc do Gulfstreamów G550 i Boeingów 737-800, maszyn powszechnie wykorzystywanych przez polityków. Taki sam boeing jest podstawowym samolotem rządu Indonezji, przy czym tam prezydent kraju liczącego ćwierć miliarda mieszkańców i rozpiętości ponad 5 tys. km ma do dyspozycji jedną maszynę, Antoni Macierewicz sprawił zaś nam trzy.
Od kiedy latają?
Zwyczaj utrzymywania samolotów dla głów państw czy szefów rządów wyznaczyła monarchia brytyjska. Rzecz przyspieszyła w latach 30. XX w. za sprawą Edwarda VIII, zapalonego lotnika. Po Brytanii pałeczkę przejęły USA. Pierwszym amerykańskim prezydentem, który wybrał się samolotem w jakąkolwiek roboczą podróż, był schorowany Franklin D. Roosevelt – poleciał w styczniu 1943 r.