Kandydat Donald Trump obiecywał „osuszyć bagno w Waszyngtonie”, przywrócić moralność rządów, wprowadzić kodeksy etyczne. Hasła w wyborach sprzedały się dobrze. Ale czy prezydent nie powinien był zacząć dzieła od siebie? Po sześciu miesiącach prezydentury widać, że Trump najważniejsze stanowiska w Białym Domu obsadził nie według kompetencji i osiągnięć, ale nagradzając po prostu najbliższą rodzinę.
Ze swej córki Ivanki i jej męża Jareda Kushnera uczynił głównych doradców. Wygląda na to, że Jared wywiera na prezydenta większy wpływ niż tacy członkowie gabinetu, jak minister obrony, czterogwiazdkowy generał James Mattis z 40-letnią wzorową służbą wojskową. A Ivanka, która cały czas się zarzekała, że nie chce żadnej roli w rządzeniu, na szczycie G20 zasiadała obok Angeli Merkel, która przez lata musiała swoją pozycję wywalczać i potwierdzać w powszechnym głosowaniu.
Nie tak postępujemy w Ameryce – napisał w prasie doradca prezydenta Obamy ds. etyki Norman Eisen. To ocena łagodna, bo kongresmenka Jackie Speier pisze wprost: nepotyzm jest zwykle cechą dyktatur i reżimów marionetkowych, a dziś republikanie reagują na to wszystko wzruszeniem ramion. Speier jest członkinią stałego Komitetu Izby Reprezentantów ds. wywiadu; zabiera głos, bo Trumpowy nepotyzm to również niewyjaśnione stosunki najbliższego otoczenia prezydenta z ludźmi Kremla.
Zarówno Ivanka, jak i jej mąż w przewidywaniu poważnych ról wypełniali formularze SF-86, które pomagają FBI w prześwietlaniu kandydata na wysokie stanowisko przed dopuszczeniem go do tajnych informacji państwowych. W toku takiego prześwietlenia agenci zadają trudne pytania – na przykład, czy w podróży kandydat miał kontakty seksualne z kimś z innego kraju? Nie chodzi przy tym o ocenę moralności, ale o ustalenie, czy obce mocarstwo nie zastawiło na kandydata tzw.