Premier Hiszpanii Mariano Rajoy to – w dość powszechnej opinii – przywódca pozbawiony charyzmy. Małomówny, w okularach o grubych szkłach, najtrudniejsze zadania powierza swojej „wice” – Sorayi Sáenz de Santamaríi. Na konferencjach prasowych, zamiast osobiście, woli pojawiać się na wystawionym ekranie. Jest niezmiennie jednym z gorzej ocenianych polityków w Hiszpanii. A jednak ten były urzędnik wydziału ksiąg wieczystych z Galicii stoi na czele rządu Hiszpanii już siódmy rok. Do perfekcji bowiem opanował sztukę przeczekiwania.
Rajoy umiejętnie przeczekuje kolejne afery korupcyjne, w których oskarżonych lub skazanych zostało już 900 członków jego Partii Ludowej. Przeczekał kryzys ekonomiczny, bo wiedział, że protesty nie mogą trwać wiecznie, a sytuacja gospodarcza powoli zmierza ku lepszemu. Miał też pomysł, żeby przeczekać w ten sposób Katalonię i jej niepodległościowe dążenia. Ale taka strategia – co widać dziś, kiedy w Katalonii zrobiło się gorąco jak nigdy przedtem – okazała się zupełną pomyłką.
1.
Przypomnijmy fakty. 6 września, późny wieczór. Pod głosowanie w katalońskim parlamencie trafia ustawa o referendum w sprawie niepodległości, które ma się odbyć 1 października. Madryt od miesięcy twierdzi, że to nielegalna inicjatywa. Protestuje katalońska opozycja: brakuje czasu na zgłaszanie poprawek i debatę. Protestują prawnicy regionalnego parlamentu: ta ustawa to prawny bubel. Aby zawiesić autonomiczny statut Katalonii, potrzebna jest większość dwóch trzecich głosów, a nie zwykła, którą dysponują w parlamencie zwolennicy niepodległości. Opozycja wychodzi z sali w akcie protestu. Pozostali odśpiewują kataloński hymn „Els Segadors”, pochodzący skądinąd z czasów powstania przeciwko monarchii w XVII w.