Nic nie wydaje się przesądzone. Ani w Unii kontynentalnej, ani na Wyspach. W gabinetach polityków, na salach obrad parlamentu, wreszcie na ulicach. W połowie września, gdy parlament brytyjski debatował nad projektem ustawy o wyjściu z UE (Great Repeal Act), ulicami Londynu przeszło 50 tys. przeciwników brexitu. Nawet wśród melomanów wystąpiły tarcia. W tym roku uczestnikom najbardziej brytyjskiego festiwalu muzyki poważnej, tzw. Promsów, w Royal Albert Hall rozdano 10 tys. chorągiewek z flagą Unii. Chodziło o to, by przypomnieć, że niektórzy wielcy kompozytorzy europejscy mieszkali i tworzyli w Londynie, ale gdyby żyli w epoce po brexicie, mogliby zostać niewpuszczeni na Wyspy. Oburzeni brexitowcy zażądali rozdawania chorągiewek brytyjskich. To spór symboliczny: uniwersalizm starł się z nacjonalizmem.
Na domiar złego tuż przed ważnym przemówieniem premier Theresy May 22 września we Florencji w prawicowym, probrexitowym, dzienniku „The Daily Telegraph” brytyjski minister spraw zagranicznych Boris Johnson nakreślił autorski program przeprowadzenia brexitu. Pisze w nim, że Londyn nie powinien płacić Brukseli za dostęp do wspólnego rynku i wraca do hasła z kampanii referendalnej, że pieniądze odzyskane dzięki brexitowi mają być przeznaczone na publiczną służbę zdrowia. Chodzi o 350 mln funtów tygodniowo, ale te wyliczenia Johnsona od dawna są kwestionowane przez ekspertów.
Nie wszystkim spodobało się też twierdzenie Johnsona, że Brytyjczycy, wychodząc z Unii, odzyskają swobodę podejmowania decyzji w ważnych sprawach narodowych: od edukacji po infrastrukturę i innowacyjność. W rzeczywistości nie ma czego odzyskiwać, bo w żadnej z tych dziedzin Unia nie wiązała rąk Londynowi. Lewicowy dziennik „The Guardian” zbulwersowała dodatkowo złośliwość Johnsona pod adresem brytyjskiej młodzieży, demonstrującej z wymalowanymi na twarzach unijnymi gwiazdkami.