Przed poniedziałkowym referendum niepodległościowym Turcja i Iran wysłały wojska na granice – rzekomo w ramach „manewrów”. Rząd w Bagdadzie oskarża Kurdów o łamanie konstytucji i zapowiada „podjęcie wszelkich środków, żeby temu zapobiec”. Waszyngton, a nawet Bruksela apelowały do Kurdów o opamiętanie i przesunięcie referendum, bo „sytuacja międzynarodowa mu nie sprzyja i może wywołać kolejny poważny konflikt na Bliskim Wschodzie”.
Kurdowie stracili cierpliwość
Szkopuł w tym, że „sytuacja międzynarodowa” nie sprzyja od stu lat, odkąd zachodni przywódcy wytyczyli nowe granice na Bliskim Wschodzie – bez Kurdystanu, ale za to na przykład ze sztucznym państwem Irak. Nie sprzyjała w latach 70., kiedy Mustafa Barzani musiał – porzucony przez Amerykę i irańskiego szacha – złożyć broń i zakończyć długoletnią partyzancką wojnę Kurdów o niepodległość. Nie sprzyjała po obaleniu Saddama Husajna przez Amerykanów w 2003 roku, kiedy Waszyngton postawił budować nową, zjednoczoną, iracką demokrację.
Dlatego trudno się dziwić, że Kurdowie stracili cierpliwość. Tym bardziej że – wbrew ich wszystkim krytykom – sytuacja sprzyja jak nigdy do tej pory.
Państwo Irak, którego są częścią, istnieje tylko na mapie. Trzy lata temu, kiedy fanatycy z Państwa Islamskiego ruszyli na Mosul, drugie co do wielkości miasto kraju, irackie wojsko i policja uciekały w popłochu, oddając teren zupełnie bez walki.
Czy można się dziwić, że iraccy Kurdowie nie chcą być częścią takiego „państwa”?