Według przecieków po przemówieniu Donalda Trumpa na zjeździe Skautów Ameryki, wbrew ich tradycji przesiąkniętym polityką, Tillerson, który kiedyś tą organizacją kierował, miał nazwać prezydenta „debilem” (moron) i chciał ustąpić z urzędu. Wyperswadowali mu to dopiero wiceprezydent Mike Pence i inni członkowie gabinetu, błagając, by nie odchodził, przynajmniej przed końcem roku, bo seria zwolnień i rezygnacji w ekipie Trumpa pogłębia wrażenie chaosu. Obecne oświadczenie sekretarza stanu i zaprzeczenia jego rzecznika nie zabrzmiały zbyt wiarygodnie, bo od dawna gromadzą się sygnały, że Tillerson ma dość swojej posady. I prawdopodobnie także swego szefa w Białym Domu.
Po żenujących wypowiedziach Trumpa na temat burd w Charlottesville, kiedy ciepło mówił on o białych rasistach ścierających się z antifą, szef dyplomacji, zapytany w telewizji, czy się z nim zgadza, odpowiedział, że „prezydent mówi za siebie”. Trump był podobno wściekły, że Tillerson nie stanął w jego obronie. Ale obaj panowie od początku nadają jakby na innych częstotliwościach. Sekretarz stanu wyrażał publicznie inne stanowisko niż prezydent w sprawach konfliktu z Katarem, naciskał na niezrywanie układu nuklearnego z Iranem i sprzeciwiał się pomysłowi Trumpa, by ukarać sankcjami Wenezuelę.
Podobnie jak doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego H.R. McMaster, minister obrony James Mattis i szef kancelarii Białego Domu John Kelly, Tillerson stara się tu utrzymać politykę zagraniczną i obronną USA w tradycyjnych ramach, zapewniających jej stabilność i ciągłość, ale Trump, darzący respektem wspomnianą trójkę – emerytowanych generałów – niespecjalnie okazuje podobny szacunek szefowi dyplomacji.
We wrześniu, kiedy po kolejnych testach rakietowych i nuklearnych w Korei Północnej Waszyngton rozważał możliwości pokojowego rozwiązania konfliktu, sekretarz stanu niespodziewanie ogłosił, że USA otworzyły bezpośredni kanał komunikacji z reżimem w Pjongjangu, dając do zrozumienia, że wkrótce mogą się rozpocząć rozmowy.