– Nadszedł czas rozwodu. Obie strony są zmęczone, my centralizmem rządu w Madrycie, oni naszymi roszczeniami i poczuciem wyższości. Kiedyś myślałam, że na niepodległość trzeba będzie jeszcze poczekać. Jak mówił mój ojciec, niepodległości USA nie ogłosili Indianie, ale potomkowie Anglików i Holendrów. Teraz myślę, że choć już się ze mnie robi staruszka, może jednak zobaczę ją na własne oczy – mówiła mi siedem lat temu w Barcelonie Muriel Casals, emerytowana profesorka ekonomii i szefowa Òmnium Cultural, organizacji, która w ostatnich latach stała się jednym z motorów ruchu niepodległościowego.
Muriel zginęła w wypadku w zeszłym roku. Mało brakowało, żeby na własne uszy usłyszała słowa premiera o powołaniu do życia „Republiki Katalońskiej”. Nie wiem tylko, czy właśnie tak sobie wyobrażała ten dzień.
Katalonia ogłosiła niepodległość. Co zrobi Madryt?
Mówi się, że sednem katalońsko-hiszpańskiego konfliktu są dwie symetryczne narracje pozbawione wspólnych punktów. Piątek, 27 października, był w jakimś sensie szczytem tej symetryczności. W Barcelonie i Madrycie odbyły się dwa równolegle trwające posiedzenia parlamentarne: kataloński parlament głosował nad jednostronną deklaracją niepodległości, hiszpański Senat nad wcieleniem w życie artykułu 155. konstytucji, zawieszającego katalońską autonomię (a przynajmniej jej znaczącą część). Były dwa wystąpienia przywódców i dwie burze rzęsistych oklasków. W Barcelonie wylegli na ulice zwolennicy niepodległości w euforycznych nastrojach. W Madrycie odbyła się triumfalna manifestacja obrońców jedności Hiszpanii. I tam, i tu wygrali najbardziej przekonani, pozbawieni wątpliwości, gotowi na konfrontację.
Mogło być inaczej. Czwartek był dniem wahania. „Czy