Barcelona po ogłoszeniu niepodległości przypomina nieco polski karnawał Solidarności. Jest radość, leje się pienista kava, są pieśni i tańce narodowe na placach i ulicach, ale nie wszyscy wierzą, że republika ma przyszłość. W Hiszpanii Katalończyków nazywa się czasem los Polacos, Polakami. Nie jest to komplement, tylko negatywny stereotyp: Katalończycy postrzegani są jako obcy, niemówiący po naszemu, wichrzyciele i buntownicy. Stereotyp sygnalizuje, że mamy do czynienia z konfliktem nie tylko politycznym, ale też kulturowym.
Takich konfliktów nie da się rozwiązać siłą, można je tylko przytłumić. A zepchnięte do podziemia, mogą się zaostrzyć. Rząd centralny postanowił rozwiązać kryzys kataloński, uderzając we władze i instytucje autonomii. Zakłada, że wymiana liderów wystarczy, by przywrócić konstytucyjne status quo. Tymczasem zdymisjonowany szef autonomii Carles Puigdemont dymisji nie uznał i wezwał do pokojowego oporu. Jeśli trafi do więzienia za wolną republikę Katalonii, wyrośnie na bohatera ruchu niepodległościowego.
Na deklarację niepodległości przyjętą 27 października przez kataloński parlament Madryt odpowiedział uruchomieniem art. 155 hiszpańskiej konstytucji, czyli zawieszeniem autonomii regionu, i zdymisjonowaniem Puigdemonta, jego ministrów oraz komendanta regionalnej policji. A także rozwiązaniem parlamentu autonomii i obietnicą, że nowe wybory w Katalonii odbędą się 21 grudnia. Działanie art. 155 musi być ograniczone czasowo, więc po okresie przejściowym, w którym regionem będzie zarządzał bezpośrednio Madryt w osobie wicepremier Sorai Sáenz de Santamaría, kompetencje teoretycznie mają powrócić do Barcelony.
Madryt chce przejmować rządzenie Katalonią praworządnie, spokojnie i stopniowo. Zapewnia, że 300 tys.