Zimbabwe bez Roberta Mugabego? Proszę bardzo: wystarczyło, by żołnierze zaparkowali kilka wozów opancerzonych w strategicznych punktach stołecznego Harare, a rządy ojca niepodległości po 37 latach dobiegły co najmniej symbolicznego końca. To były blisko cztery – kiedyś całkiem nieźle zapowiadające się – dekady, które jednak naznaczone zostały nędzą obywateli, ruiną gospodarki, brutalnymi rozprawami z opozycją, czystkami plemiennymi, ekstrawagancką korupcją i kurczowym trzymaniem się władzy. Ta się jednak 93-letniemu Mugabemu wlaśnie wyślizgnęła.
Pucz przebiegał wręcz sennie. W pierwszych dniach ani się jakoś gwałtownie nie pogorszyło (działał handel, szkoły i urzędy), ani nie doszło do żadnego cudu (w bankach jak zwykle brakowało pieniędzy na wypłaty depozytów, a bieda wokół piszczała po staremu). Oficerowie wystąpili w telewizji, szeregowcy z długą bronią patrolowali ulice. Gdzieś miały paść strzały, minister finansów został zatrzymany, a Mugabe najpierw utknął w swoim pałacu w areszcie domowym, a potem okazało się, że nadal trwa na stanowisku i nawet pojawił się na tradycyjnej uroczystości rozdania dyplomów jednej ze stołecznych uczelni. Armia utrzymywała, że o żadnym zamachu nie było mowy, natomiast interwencja była konieczna, bo usterki zdarzyły się w jego bliskim otoczeniu. Wojsko miało wrócić do koszar po ich usunięciu.
Kto chciał, mógł w to wierzyć, bo stało się jasne, że chodziło głównie o walkę o schedę po dyktatorze. Z racji jego stażu – dowodził w wojnie z białymi kolonizatorami w latach 70., w 1980 r. został premierem, później prezydentem, przerw nie robił – Zimbabwe żegnało się z sędziwym Mugabem od bardzo dawna. Gdzieś od przełomu wieku cały namysł nad polityczną przyszłością kraju sprowadził się do jednego pytania: kto po Mugabem?