Klęska piłkarzy klęską narodu.
Futbolocentryczny naród przeżywa ogromną traumę. Włoska drużyna po raz pierwszy od 60 lat nie zagra na mundialu. Co więcej, losy zapadły w katedrze włoskiego futbolu, na mediolańskim stadionie San Siro i to w meczu ze Szwecją, która gra, przynajmniej zdaniem włoskich ekspertów, pozbawiony jakichkolwiek subtelności futbol jaskiniowy. O rozmiarach poczucia klęski i poniżenia świadczą tytuły włoskich gazet: „Śmierć Italii”, „Apocalypse Now”, „Italii już nie ma na świecie”. Potępieńcze swary toczą się we włoskich telewizjach, barach, kawiarniach i domach.
Znawcy włoskiej duszy mówią o ciosie w samo jądro tożsamości narodowej. Trzeba pamiętać, że państwo włoskie jest wynalazkiem świeżej daty. Rodziło się, gdy powstańcy styczniowi jechali kibitkami na Syberię, a na dobre nie zjednoczyło się do dziś. Gdyby nie telewizja, Sycylijczyk nie dogadałby się z Piemontczykiem. Różnice w obyczaju i mentalności są nadal ogromne. Oriana Fallaci ubolewała we „Wściekłości i dumie”, że jej rodacy wpadają w patriotyczne uniesienie jedynie wtedy, gdy uda się strzelić ważną bramkę. Italia jest nadal krainą małych ojczyzn, która jednoczy się jedynie w okazjach szczególnych. A jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą, są właśnie mecze futbolowej reprezentacji. Znajdują się na pierwszych 26 miejscach listy najliczniej oglądanych spektakli we włoskiej telewizji. Miejsce 27. dumnie dzierży jedna z edycji festiwalu piosenki w San Remo.
Państwowotwórczą rolę futbolowego sukcesu świetnie rozumiał Mussolini. Wznosił stadiony, wystarał się o organizację mundialu w 1934 r., a złe języki mówią, że zapewnił Italii zwycięstwo, korumpując szwedzkiego sędziego finałowego meczu Italii z Czechosłowacją (Rzym, 2:1 po dogrywce).