Czy nagie damskie piersi mogą stać się symbolem ruchu oporu? W Ugandzie – położonym tuż nad równikiem kraju wielkości Polski – wszystko do tego zmierza. Latem grupa kobiet, gołych od pasa w górę, zagrodziła drogę terenowej toyocie wiozącej Betty Amongi. Ugandyjska minister ds. ziemi jechała nadzorować mierzenie i scalanie gruntów pod budowę wielkiej (10 tys. ha) plantacji trzciny i cukrowni. Inwestorem jest koncern Madhvani, a rzecz działa się w położonym na północy kraju dystrykcie Amuru.
Kobiety krzyczały, że to ich ziemia. Niektóre w geście desperacji kładły się pod koła ministerialnego samochodu. Policja szybko stłumiła protest, ale zdjęcia z nagiego protestu poszły w świat. Zresztą, nie po raz pierwszy. Pomysł z golizną jest mocno osadzony w tradycji ludu Aczoli, z którego wywodzi się większość mieszkańców północnej Ugandy. U nas pecha symbolizuje czarny kot. U nich przynieść go mają niezawodnie łzy nagiej kobiety.
– Protesty są wyrazem desperacji. Te kobiety wiedzą, że ich opór jest skazany na porażkę. Ale walczą, bo słabi muszą walczyć – uważa Agnes Kirabo, szefowa Food Rights Alliance (FRA), pozarządowej organizacji, która ujawnia takie historie jak ta z Amuru. FRA promuje takie hasła, jak „prawa do żywności” (food rights) czy „suwerenność żywnościowa” (food sovereignty). – Po pierwsze, żywność. Jak załatwimy sprawę jedzenia, to wszystko inne się jakoś ułoży – tłumaczy sedno swojej działalności Kirabo.
1.
Większość mieszkańców bogatej północy, słysząc słowa „Afryka” oraz „żywność”, dopisuje trzecie słowo: „głód”. Przed oczami stają natychmiast poruszające obrazy umierających dzieci i wynędzniałych dorosłych. Ale to rzecz jasna granie najbardziej oczywistym wyświechtanym stereotypem. To tak, jakby opowiadając o Stanach Zjednoczonych, koncentrować się wyłącznie na problemie bezdomności. A materiały na temat Polski zaczynać i kończyć opowieścią o potędze Kościoła katolickiego.
W Ugandzie nie chcą rozmawiać w ten sposób. – Nie chodzi o to, żeby produkować więcej i że wtedy starczy dla wszystkich. Jeśli chcesz zrozumieć, co znaczy żywność w Afryce, pomyśl o pieniądzu – tłumaczy Henry Kizito Musoke, który prowadzi w Kampali organizację pozarządową VEDCO, wspierającą drobnych rolników. – Produkcja pieniądza nie jest żadnym technicznym problemem. Problemem jest jego odpowiedni podział pomiędzy obywateli. Tak jest na całym świecie. Ale w krajach takich jak nasz problem podziału boli bardzo mocno. Bo dystrybucja bogactwa musi się na czymś opierać.
Na tzw. globalnym Południu, od Ameryki Łacińskiej przez Afrykę po Azję, tym fundamentem jest ziemia. Dzieje się tak dlatego, że w krajach takich jak Uganda rolnictwo stanowi źródło utrzymania dla ponad 70 proc. ludzi. A 80 proc. z nich żyje w gospodarstwach drobnych. – Dlatego ziemia, którą uprawiasz, i zwierzęta, które hodujesz, są nie tylko całym twoim majątkiem. Są również twoim zabezpieczeniem emerytalnym i chorobowym, symbolem statusu, a nawet jedyną dostępną dla ciebie formą lokaty kapitału – mówi Musoke.
Abym mógł coś z tego zrozumieć, szef VEDCO zabiera mnie do oddalonego o dwie godziny drogi z Kampali gospodarstwa. Okres wegetacji trwa w Ugandzie cały rok. Uprawia się tu wszystko, od małych zielonych bananów matoke oraz egzotycznych dżakfrutów, po ziemniaki, kapustę i ogórki. Gospodarstwo, do którego trafiliśmy, jest typowe i nietypowe zarazem. Nie należy ono do jednej rodziny, tylko jest rodzajem kolektywu. Jeszcze w latach 80. był to dominujący w tej części Afryki sposób organizacji rolnictwa. Kolektyw był zazwyczaj również rodzajem klanu, poszerzonej rodziny, która spełniała funkcję lokalnej wspólnoty.
2.
Dziś kolektywów jest mniej, a rząd nazywa je przeżytkami. Promuje gospodarstwa indywidualne średniej wielkości. Kilka dni wcześniej prorządowy dziennik „New Vision” ogłosił wynik prestiżowego konkursu na rolnika roku. Wygrał Isaak Malinga z dystryktu Kapchorwa (wschodnia część Ugandy), który sam ma 40 ha. Uprawia wszystkiego po trochu: matoke, ziemniaki, zboże, kapustę i groszek. Do tego robi miód i przetwory mleczne. Zatrudnia na stałe 10 osób. Podczas żniw – 70.
Wspieranie własności indywidualnej przez władze nie znaczy jednak, że kolektywy zniknęły zupełnie. Od kilku lat się odradzają. Ludzie tacy jak John Mwebe z Uniwersytetu Makerere uważają, że to lepsza forma uprawiania rolnictwa w ubogim i pozbawionym sprawnego państwa kraju. – Lepsza, bo nieprowadząca do naiwnego imitowania Zachodu i zrywania więzi społecznych oraz twardej ekonomicznej rywalizacji. Do tego lepiej przygotowana na wypadek nagłego pogorszenia żywnościowej koniunktury – tłumaczy.
Kolektyw, który odwiedzamy, leży w dystrykcie Mukono i ma dwóch liderów. „Prezesa” o imieniu Yussuf. I „dyrektora wykonawczego”, pochodzącego z Kenii Mzuziego. Obaj wybrani w demokratycznych wyborach panowie zarządzają produkcją, która ma wyżywić wspólnotę liczącą ok. 200 osób. I od lat to się udaje. Są nawet nadwyżki, dzięki którym można było kupić i zamontować na dachach panele słoneczne.
Sukces farmy w Mukono daje więc do myślenia. Teoretycznie mieszkaniec rolniczej Ugandy może rzucić to wszystko i wyjechać do miasta. Do stolicy Kampali albo położonej u źródeł Białego Nilu Jinji, gdzie jest trochę przemysłu. Rząd rozkręca tam nawet fabrykę produkującą elektryczne samochody marki Kiira. Najzdolniejszym oraz najtwardszym może się udać, bo władza zapewnia garstce darmowe studia. Choćby na szanowanym w całym regionie Uniwersytecie Makerere. Oni może znajdą lepszą robotę i dołączą do klasy średniej. Ale co z resztą?
Ich czeka w najlepszym wypadku praca sprzedawcy rolexów (nie zegarków, lecz lokalnego rodzaju naleśnika z jajkiem i pomidorem). Albo kierowcy boda-boda (motocykl służący jako quasi-taksówka). Ale to życie z dnia na dzień w miejskiej dżungli. Jeszcze inni ruszą dalej, w kierunku Europy. Ale tu szanse powodzenia są jeszcze mniejsze, a po drodze wiele niebezpieczeństw. Ludzie w Ugandzie znają obrazki przepełnionych ludźmi łodzi tonących na Morzu Śródziemnym. Wiedzą o nieuczciwych pośrednikach w handlu współczesnymi niewolnikami. Poza tym ci, którzy dotrą na miejsce, coraz rzadziej są witani z otwartymi ramionami.
3.
Dopiero w tym kontekście warto się przyjrzeć dramatowi „nagich kobiet” z Amuru. Formalnie rzecz biorąc, ziemia, na której koncern Madhvani chce się budować, należy do obywateli Ugandy – tak przynajmniej stanowi konstytucja. I ten zapis jest nawet bliski prawdy: większość ziemi w Ugandzie użytkowana jest przez mieszkańców prawem kaduka, nieraz od pokoleń. Ziemia żywi, daje poczucie bezpieczeństwa i tożsamość, pozwala snuć plany. Słowem: gwarantuje człowieczeństwo. Teoretycznie władze przewidziały możliwość uzyskania formalnego aktu własności. Ale w większości przypadków ten przepis jest martwy, zwłaszcza na prowincji.
Problemy zaczęły się już w poprzedniej dekadzie. Rządzący w Ugandzie od 1986 r. prezydent Joweri Museweni przejął władzę po latach chaosu, które z kolei nastąpiły po erze dwóch dyktatorów: Miltona Obote i Idi Amina. Na ich tle Museweni jest inny. Wrogów nigdy nie kazał topić w Jeziorze Wiktorii i nie „robił im” wypadków samochodowych. Polityczny pluralizm stopniowo wprowadzał, ale władzy do dziś nie oddał. Wciąż twierdzi, że jeszcze nie czas. Jego partia właśnie zmieniła konstytucję, by mógł kolejny raz kandydować na urząd prezydenta.
Przez większą część jego rządów Uganda była uważana za jednego z ekonomicznych tygrysów Afryki. Gospodarka rosła dzięki zagranicznym inwestycjom. Wpierw zachodnim, a od pewnego czasu również chińskim i hinduskim. Kapitał szybko jednak nasycił się rachitycznym ugandyjskim przemysłem i ruszył w interior. Zaczęły powstawać plantacje palmowe, kopalnie, cukrownie i drogi. Ostatnio zaś na zachodzie kraju odkryto ropę naftową.
W ślad za inwestorami komercyjnymi szła spekulacja. Fundusze rozumowały tak: wprawdzie dziś jeszcze nie wiemy, co można w Ugandzie zbudować, ale lepiej to zawczasu ogrodzić i poczekać na potencjalnego inwestora.
„To powtórzenie procesów znanych doskonale z historii. Utowarowienie podstawowego surowca i niezbędnego elementu życia na naszej planecie poprzedzało powstanie zachodniego kapitalizmu. Na tym też polegał proces kolonizacji takich kontynentów jak Afryka w XIX w. Dekolonizacyjny opór próbował to zjawisko odwrócić, ale dziś utowarowienie ziemi na południu globu powróciło z całą mocą” – pisze Fred Magdoff, socjolog z uniwersytetu w Vermont i jeden z pionierów badań nad nowoczesną grabieżą ziemi w XXI w.
Zjawisko to przybrało na znaczeniu po globalnym kryzysie żywieniowym z lat 2008–12. W 2008 r. indeks cen żywności ONZ niemal się podwoił, po czym runął w następnym. W latach 2010–11 ceny znów wystrzeliły w górę. Dla rządów wielu bogatych krajów, które nie mają już własnego rolnictwa i od lat importują żywność, takie wahania są bardzo poważnym zagrożeniem. Kapitał spekulacyjny dostrzegł w tym wielką szansę. „Bogata w zasoby wodne ziemia rolna stanie się w przyszłości bardzo cenna. Postawiłem na to mnóstwo pieniędzy” – ogłosił słynny inwestor Michael Burry. W ten sposób w krajach takich jak Uganda zaczęła się nakręcać nowa gorączka rolniczego złota.
4.
Półnagie kobiety z Amuru to druga strona tego samego zjawiska. A aktywiści tacy jak Agnes Kirabo są ich reprezentantami. Jej adwersarzem nie jest oczywiście kapitał, bo nawet trudno go zlokalizować. On tylko formułuje życzenia. Nieraz posiadając błogosławieństwo instytucji pomocowych. Jak założony w 1914 r. hindusko-ugandyjski koncern Madhvani, któremu Bank Światowy pomógł wrócić do kraju po wywłaszczeniu go przez Amina w latach 70. W praktyce opór przeciw „grabieży ziemi” kieruje się przeciw ugandyjskiemu rządowi, który przygotowuje teren pod inwestycję. A rząd też ma oczywiście swoje argumenty. „Ten kraj musi się modernizować. Wszyscy przecież chcemy wyrwać się z pułapki niskiego rozwoju” – to stanowisko ugandyjskiej minister ds. ziemi oraz większości klasy politycznej. – Co to za modernizacja, która sprawia, że ludzie mają gorzej, niż mieli wcześniej? – kontruje Kirabo. Konflikt wydaje się trudny do rozwikłania.
Na szczęście możliwe skutki sporu o ziemię w Ugandzie mogą być różne, niekoniecznie złe. – Prawdziwy afrykański feminizm rodzi się dziś na wsi – uważa Eunice Musiime, afrykańska feministka i działaczka panafrykańskiej organizacji Akina Mama Africa. Według jej opowieści temat ziemi to w Afryce jednocześnie sedno problemu równouprawnienia płci. – Jakieś 70 proc. drobnych gospodarstw jest de facto prowadzonych przez kobiety. Jednocześnie prawo, zwłaszcza lokalne, nie pozwala kobietom na dziedziczenie ziemi – wyjaśnia.
Dochodzi więc do paradoksalnych sytuacji. Protesty przeciw grabieży ziemi na północy Ugandy pokazują, że kobiety są tu często dużo bardziej aktywne politycznie od mężczyzn. Jednocześnie prawo sprzyja podwójnemu ich wykluczeniu. Muszą bronić ziemi, która od strony formalnej nie tylko nie należy do ich rodzin, ale również one same są poza kolejką do jej dziedziczenia.
W gabinecie Musiime wisi sporych rozmiarów obraz. Musiime mówi, że to sen ugandyjskiej feministki. Jest bardzo kolorowy, rzecz dzieje się na wielu planach. W środku jest budynek parlamentu, bo polityczna reprezentacja to klucz do emancypacji kobiet. Ale to tylko jeden z detali. Na innych planach są alegorie szacunku (strażnik salutuje kobiecie wychodzącej z centrum handlowego) albo pomoc w codziennych sprawach (mężczyzna tulący niemowlaka). Jest i rolnictwo (krowy, zagroda). Na samym dole. Coś jakby fundament całego procesu społecznej zmiany. To bardzo postępowa wizja feminizmu. Kto wie, czy nie bardziej progresywna od dominującej dziś na Zachodzie troski o przebijanie kolejnych szklanych sufitów przez garstkę najbardziej wyemancypowanych menedżerek. Nazywaną przez krytyków czasem „neoliberalnym feminizmem jednego procentu”.
5.
W jakimś sensie żywym dopełnieniem tego obrazka jest Jenepher Nessali. Ma 29 lat i jest sekretarzem generalnym związku zawodowego pracowników sektora kwiaciarskiego. Pracuje w nim jakieś 10 tys. osób, 80 proc. stanowią kobiety. Związek zrzesza ponad jedną trzecią zatrudnionych. Wielu z nich pracuje na plantacjach takich międzynarodowych koncernów jak holenderski Royal Van Zanten. Z punktu widzenia związkowców jest się o co bić.
– W Ugandzie hodowane są i kwiaty, i sadzonki. Te drugie wymagają więcej pracy w trudniejszych warunkach, bo trzeba być cały czas pochylonym. Niestety, przynoszą też więcej zysków, i w sezonie producenci narzucają szalone tempo. Praca od 7 rano do 7 wieczór. Najchętniej siedem dni w tygodniu – mówi Nessali. W 2017 r. w fabryce Van Zanten wybuchł strajk. Nie pierwszy zresztą. Dlaczego? – W Ugandzie istnieje prawo pracy. Częściowo zapisane w konstytucji. 8-godzinny dzień pracy. Maksimum 48 godzin w tygodniu (pracuje się też w soboty). Prawo do 24 godzin nieprzerwanego odpoczynku. Cóż z tego, skoro te prawa są stale łamane.
Dobra wiadomość jest taka, że Van Zanten przynajmniej chce z ugandyjskimi związkami rozmawiać. Podobno naciskają na to związki w samej Holandii. Gorzej jest w branży różanej. Tu dominują pracodawcy hindusko-ugandyjscy. I tu raczej nie ma zmiłuj. Albo pracujesz, albo „do widzenia”.
Jasne, że branża kwiaciarska to nie jest rolnictwo, tylko przemysł wykorzystujący pracę najemną. Podobnie będzie na plantacji i w cukrowni, które Madhvani zbuduje w końcu (mimo protestów kobiet) na północy kraju. Bardzo możliwe, że protestujące dostaną tam zatrudnienie. Wtedy znajdą się w podobnym położeniu jak Jenepher Nessali i inne kwiaciarki. Będą się mogły oczywiście domagać lepszych warunków. Ale doświadczenie uczy, że najczęstszą reakcją na ich postulaty będzie sięgnięcie po nowych, młodych i niedoświadczonych, pracowników. Zazwyczaj właśnie tych, których wypchnięto ze wsi w wyniku grabieży ziemi. W ten sposób koło się zamknie.
Rafał Woś z Kampali