Obiad z prezydentem Moonem Jea-inem wylosowało 20 Koreańczyków, którzy kupili bilet na igrzyska zimowej olimpiady w Pjongczangu. Południowokoreański rząd wsparł sprzedaż, bo w listopadzie, na sto dni przed rozpaleniem znicza, rozeszło się ledwie 30 proc. wejściówek. Jeszcze w zeszłym roku zwrócono się o pomoc do firm, by kupowały bilety dla swoich pracowników. Ratusz Seulu, oddalonego o 180 km od Pjongczangu, wziął ich 42 tys. Celował np. w narciarstwo biegowe i inne dyscypliny, które – w przeciwieństwie np. do łyżwiarstwa figurowego – nie mają wielu lokalnych tradycji, więc wstydliwa wizja pustych trybun jest tam najbardziej realna.
Organizatorzy pocieszają się, że w 51-milionowej Korei zainteresowanie podobnymi imprezami rozkręca się w ostatniej chwili. Liczą też, że 1,2 mln dostępnych miejsc pomogą wypełnić goście z zagranicy. Jednak w 2017 r. do Korei Płd. przyjechało o 22,7 proc. mniej zagranicznych turystów niż rok wcześniej, do czego przyczyniła się wielka polityka. Głównie strach przed militarnym zatargiem z Koreą Płn. oraz montaż amerykańskiej tarczy rakietowej, na co geopolitycznie zaniepokojeni Chińczycy odpowiedzieli bolesnym embargiem: przestali puszczać do Korei zorganizowane wycieczki.
Chłody z Syberii
W Pjongczangu sporym problemem może okazać się sama zima. To odmiana po dwóch poprzednich imprezach, wiosennej aurze w Vancouver w 2010 r. i porośniętym palmami, położonym w najcieplejszym regionie Rosji Soczi. Tymczasem zima w górach środkowej Korei nieprzyzwyczajonym kibicom pewnie dokuczy. W lutym wieją tam wiatry niosące zimne i suche powietrze z Syberii i Mandżurii.
Jesienią kilka osób trafiło do szpitala w stanie hipotermii po koncercie zorganizowanym na nowo wybudowanym, niezadaszonym stadionie olimpijskim.