Był kimś więcej niż dyrektorem CIA. Po porannych briefingach z Donaldem Trumpem Mike Pompeo zostawał w Białym Domu na dłużej, by przedyskutować wszystko, co prezydentowi leżało na sercu. Stał się jego najbliższym doradcą i – jeśli nie liczyć Ivanki – najbardziej podobno zaufanym powiernikiem. Jak powiedział Trump, nadają na tych samych falach. Łączy ich podobne widzenie świata i jego problemów. Dlatego nikogo nie zaskoczyło, że zwolnionego sekretarza stanu Rexa Tillersona (z którym nie zgadzał się w kluczowych sprawach i który publicznie nazwał go „debilem”) Trump zastąpił Mikiem Pompeo.
Ich zażyłość i wspólnota poglądów rokują, że polityka zagraniczna Trumpa, jeśli o czymś takim w ogóle można mówić, nabierze spójności. Za Tillersona, którego działania prezydent sabotował tweetami, w Departamencie Stanu panował chaos i dezorientacja. Ustępujący szef dyplomacji był zwykle ignorowany, chociaż w sojuszu z ministrem obrony Jamesem Mattisem i doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego H.R. McMasterem udawało mu się czasem powstrzymać Trumpa przed najbardziej skrajnymi posunięciami, jak zerwanie porozumienia nuklearnego z Iranem.
Po zmianie Departament Stanu powinien grać z Białym Domem w harmonii. Ale jaką melodię? Poglądy samego Trumpa nie są jasne, więc jeżeli pozostanie dłużej pod urokiem Pompeo i ten ostatni wygra walkę o dostęp do ucha prezydenta, jego nominacja (o ile przejdzie przez Senat) może się okazać kluczowa dla obecnej administracji.
Przeszłość
Pompeo pochodzi z rodziny włoskich imigrantów. Urodził się 54 lata temu w Orange w Kalifornii, skończył akademię wojskową w West Point z najlepszym wynikiem na roku i prawo na Uniwersytecie Harvarda, gdzie – tak jak chwilę wcześniej Barack Obama – współredagował prestiżowy „Harvard Law Review”.