Potępiał umowę nuklearną z Iranem i zachęcał do bombardowania instalacji atomowych w tym kraju. Teraz został doradcą Trumpa ds. bezpieczeństwa.
Nowy doradca Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton nawet w ekipie prezydenta George’a W. Busha (pełnej przecież neokonserwatystów, którzy wpakowali USA w bezsensowną wojnę w Iraku) uważany był za superjastrzębia. Jako ambasador w ONZ szydził z jej dyplomatycznych działań, a w ostatnich latach, komentując wydarzenia w telewizji Fox News, potępiał umowę nuklearną z Iranem i sugerował zbombardowanie instalacji atomowych w tym kraju. Po ogłoszeniu przez Trumpa, że spotka się z Kim Dzong Unem, radził prezydentowi, żeby nie rozmawiał z nim długo, tylko zapytał, czy zamierza zrezygnować z broni jądrowej, a jeśli nie uzyska pozytywnej odpowiedzi, spróbował prewencyjnego ataku na Koreę Północną. Trump ma podobny do Boltona pogląd na układ z Iranem, natomiast reżimowi w Pjongjangu groził „ogniem i furią”.
Nominacja Boltona, który zastąpił emerytowanego generała H.R. McMastera, potwierdza złowrogie prognozy, że wojna w rejonie Zatoki Perskiej i na Półwyspie Koreańskim staje się coraz bardziej prawdopodobna. Dwa tygodnie temu Trump mianował sekretarzem stanu Mike’a Pompeo, podobnie jak Bolton zwolennika konfrontacyjnego, albo wręcz siłowego, rozwiązywania konfliktów z nieprzyjaciółmi USA. Kiedy w Białym Domu urzędował rozważny McMaster, a w Departamencie Stanu równie ostrożny Rex Tillerson, mogliśmy spać spokojnie. Trump wygrażał w tweetach wrogom Ameryki, ale wspomniany duet, razem z szefem Pentagonu Jamesem Mattisem, starał się powstrzymywać go przed najbardziej radykalnymi posunięciami. Waszyngton zdawał się prowadzić dwie nieprzystające do siebie polityki zagraniczne, ale przynajmniej nie decydował się na nadmiernie ryzykowne działania.