Próby rozwiązania konfliktu w Afganistanie przypominają żonglerkę wirującymi talerzami. Trzeba zapanować nad Pakistanem wspierającym talibów. I nad Amerykanami, którzy kombinują, jak stamtąd wyjechać. Afgańczycy muszą też utrzymać w jako takiej sprawności własną armię, ponoszącą ciężkie straty w wojnie z rebelią; rozpoznawać, kto właściwie rządzi wśród talibów. Kolejne talerze to Rosja, Chiny i Indie, wirujące w rytmie wzajemnej niechęci i konkurencji o pozycję w Azji Środkowej.
W dodatku prezydent Afganistanu Aszraf Ghani próbuje tej cyrkowej sztuki, stojąc na chybotliwej linie, jaką jest jego rząd, tylko dla niepoznaki nazywany „rządem jedności narodowej”. Szybko zmieniają się w nim ministrowie, a kolejni gubernatorzy w prowincjach wypowiadają posłuszeństwo. Ghani bardzo się jednak stara. Przedstawił bezprecedensową propozycję pokojową: podział politycznej władzy z talibami, zmiany w konstytucji, otwarcie ich biura w Kabulu, wykreślenie nazwisk z listy terrorystów. Talibowie początkowo zareagowali pozytywnie. Ale teraz o przyszłości chcą rozmawiać tylko z Amerykanami. W dodatku dopiero wtedy, gdy wyjadą z Afganistanu.
Na taki dyktat Waszyngton oczywiście nie przystanie. Boją się również afgańskie kobiety, dla których amerykańska interwencja zapoczątkowała złotą erę emancypacji po okrucieństwach wojny domowej. Wszystko zatem rozbija się o brak zaufania, brak zrozumienia dla racji stron i dominujące poczucie niepewności.
Amerykanom się nie wiedzie
Kiedy Amerykanie utajniają dane o przebiegu walk w Afganistanie, to znak, że im się nie wiedzie. Niedawno Departament Obrony zablokował najważniejszemu przedstawicielowi władz cywilnych USA w Afganistanie dostęp do informacji o wielkości terytorium zajętego przez talibów i wysokości strat wśród afgańskich żołnierzy.