Ekipa prezydenta Emmanuela Macrona chciała ponoć upamiętnić 50. rocznicę maja 1968 r. przez wskazanie wspólnego mianownika rewolty w różnych krajach. Bo i masakra studentów w Meksyku, i Praska Wiosna, rozruchy w USA i Marzec w Polsce. Ale wspólny mianownik jest słaby. Francuski rok 1968 nie był podobny do polskiego – choćby ze względu na różnicę postaw wobec tzw. realnego socjalizmu.
Prawda, że słynny uczestnik tamtych wydarzeń Daniel Cohn-Bendit, zapytany o nazwisko przed uniwersytecką komisją dyscyplinarną w Nanterre, odparł: „Kuron-Modzelewski”, na znak solidarności z więzionymi wówczas polskimi działaczami. Ale przecież część francuskich studentów sympatyzowała z maoizmem, trockizmem czy nawet blokiem sowieckim.
Nie ma już we Francji tamtego nastroju do buntu. Owszem, Francuzi tradycyjnie opierają się reformom, ostatnio widzieliśmy większe demonstracje związkowe i strajk kolejarzy. Ale Macron nadal korzysta z premii wyjątkowości, która wyniosła go do władzy. Jest najmłodszym prezydentem w historii, nie ma doświadczenia politycznego. Przełamuje francuski stereotyp, że głową państwa powinien być mężczyzna poważny, najlepiej po sześćdziesiątce, który w polityce działał przez całe pokolenie.
Francuzom – zawsze solidnie podzielonym na lewicę i prawicę – Macron zaproponował zamknięcie tego podziału. Na płaszczyźnie partyjnej to się udało: stare frakcje poszły w rozsypkę, starzy politycy przestali się liczyć. W mentalności Francuzów podział lewica-prawica pozostał, ale wydaje się, że ludzie po obu stronach z ciekawością i co najmniej przyzwoleniem patrzą, jak Macron idzie na obu nogach – prawej i lewej.
Reformy? Zmiany w kodeksie pracy – z wrzaskiem protestu, ale przeszły. Drugi drażliwy punkt – podatek od wielkich majątków, wyjątkowy w skali europejskiej – Marcon jednak zdołał go znacząco obniżyć w myśl zasady: inwestujesz, nie płacisz.