Irlandzcy eksperci wolą nie spekulować na temat wyniku referendum. – U nas referenda wygrywa się na progu drzwi – mówi politolog Ben Tonra, profesor University College w Dublinie. Czyli w ostatniej chwili, dzięki bezpośredniemu kontaktowi z wyborcami, chodzeniu od drzwi do drzwi. A sondaże mogły uśpić czujność zwolenników liberalizacji tego najradykalniejszego – po maltańskim – prawa antyaborcyjnego w Europie.
W pierwszych dniach maja mieli oni przewagę 45 do 34 proc. Ale warto pamiętać, że od ogłoszenia referendum w styczniu br. ich liczba zmalała o 18 pkt proc., natomiast przeciwników wzrosła o 10. A niezdecydowani (18 proc.) ostatecznie głosują zwykle przeciw. Dlatego, choć wynik w dniu referendum, 25 maja, jest wciąż sprawą otwartą, to dynamika jest po stronie przeciwników zmiany. Są bardziej zdeterminowani, gotowi walczyć do ostatniej minuty, prowadzą kampanię dłużej i energiczniej niż zwolennicy liberalizacji. Gdy więc Facebook i Google odmówiły publikowania ogłoszeń referendalnych zarówno przeciwników, jak i zwolenników zmiany, ci pierwsi byli oburzeni, ci drudzy zachwyceni.
Gorzej niż bydło
Owa zmiana ma polegać na uchyleniu Ósmej Poprawki do irlandzkiej konstytucji, czyli jej artykułu 40., gwarantującego prawo do życia zarówno mającemu się urodzić dziecku, jak i jego matce. Oznacza to, że aborcja jest praktycznie niedostępna dla Irlandek. Rzeczona poprawka to efekt referendum przeprowadzonego w 1983 r. i wygranego zdecydowanie przez przeciwników liberalizacji (67 do 33 proc.).
Formalnie aborcja jest dozwolona jedynie w przypadku zagrożenia życia matki. Szczególnie gdy twierdzi, że ma myśli samobójcze, i po konsultacjach specjalistów. W przypadku zagrożenia życia matki potrzeba zgody dwóch specjalistów, w przypadku ryzyka samobójstwa – trzech.