Opactwo Göttweig, w dali alpejskie pogórze z doliną Dunaju. I tylko pokrętna historia Austrii nieco przesłania wspaniały widok. W 1939 r. III Rzesza zarekwirowała ten tysiącletni klasztor, najpierw na obóz – również dla jeńców wojennych – a potem na elitarną szkołę nazistów. Po wojnie były tu radzieckie koszary. Zwrócone benedyktynom i odrestaurowane opactwo jest od ćwierć wieku jednym z ważniejszych unijnych parlatoriów. Każdego czerwca premierzy i ministrowie ościennych państw deliberują tu o przyszłości regionu.
W tym roku gwiazdą był kanclerz Austrii. W lipcu zaczyna się austriacka prezydencja w UE, a 31-letni Sebastian Kurz wyrasta na rzecznika „młodej Europy”, konserwatywno-narodowej irredenty w Unii, i wpływowego oponenta Angeli Merkel i jej Europy.
Od pół roku jest kanclerzem na czele takiej samej, prawicowej koalicji, która w 2000 r. ściągnęła na Austrię sankcje za dopuszczenie narodowców do władzy. Jednak czasy się zmieniły. Następca Jörga Haidera jest u Kurza wicekanclerzem. A sam Kurz dziarsko przemodelowuje nie tylko Austrię, ale i unijną Europę.
Jego celem jest zastąpienie II Republiki Austriackiej, opartej na konsensie partnerstwa socjalnego, przez autorytarną konserwatywną (kontr)rewolucję, w której świadczenia socjalne miałyby być zarezerwowane przede wszystkim dla „naszych ludzi”. Co tłumaczy nie tylko twardy kurs wobec uchodźców i migrantów, ale także wymianę dotychczasowych urzędników państwowych i zastąpienie ich mało komu znanymi zaufanymi pana kanclerza.
Austriacka „dobra zmiana” nazywa się „nową drogą”. W polityce wewnętrznej wyznacza ją sojusz z narodowcami, a w zagranicznej – sympatia do eurosceptyków w UE i chęć „pośredniczenia” między Putinem i Trumpem.