Podczas sobotniej parady wojskowej w alei Boliwara w Caracas, z udziałem prezydenta Nicolasa Maduro, na trybunie doszło do wybuchu. Rannych zostało siedmiu żołnierzy, uroczystość i transmisję szybko przerwano, sam prezydent raczej nie ucierpiał. Po kilku godzinach ogłosił, że był to zamach na jego życie, z wykorzystaniem dwóch dronów z materiałami wybuchowymi. Co więcej, podał, że za zamachem stoi prezydent Kolumbii Juan Manuel Santos i opozycyjna organizacja z Miami na Florydzie oraz że sześciu sprawców zostało zatrzymanych. Do zamachu – jak ogłoszono: nieudanego – przyznała się też nieznana dotychczas organizacja Soldados de Franelas, Flanelowi Żołnierze. A agencje Reuters i AP podały, opierając się na relacjach świadków, że w ogóle żadnego zamachu nie było, tylko w pobliżu wybuchła potężna butla z gazem.
Czy był zamach czy nie, będzie to dobry pretekst do jeszcze ostrzejszej rozprawy z opozycją. Wenezuela, monokultura ropy naftowej, której zresztą wydobywa teraz najmniej od lat, z inflacją przekraczającą 40 tys. proc., stoi na krawędzi krachu humanitarnego, przynajmniej 8 tys. ludzi zginęło w wyniku represji, wielu jest zaginionych, a setki tysięcy Wenezuelczyków uciekły z kraju, głównie właśnie do Kolumbii, gdzie przebywa ich już blisko 900 tys.