Zmarły w sobotę John McCain należał do zanikającego gatunku polityków wierzących w wyjątkowość Stanów Zjednoczonych. To zła wiadomość dla świata potrzebującego amerykańskiego przywództwa i dla skłóconych ze sobą Amerykanów.
McCain jako jeden z pierwszych polityków w USA popierał w połowie lat 90. przyjęcie do NATO Polski. Wynikało to z jego nieufności wobec Rosji, uważanej wtedy za niegroźne, już upadłe mocarstwo, i z przekonania, że należy poszerzyć wspólnotę Zachodu o kraje dawnego obozu sowieckiego, zgodnie z interesami Ameryki i jej misją promowania demokracji.
Jako wychowanek republikańskiej rewolucji Ronalda Reagana, był liderem jastrzębi w Partii Republikańskiej, zwolenników militarnego zaangażowania USA na całym globie. Wraz z internacjonalistyczną frakcją w Partii Demokratycznej popierał wszelkie zamorskie interwencje wojskowe ostatniego ćwierćwiecza, od wojny nad Zatoką Perską, inwazji Afganistanu i Iraku po operację NATO w Libii.
Z czasem, wraz ze zmianą pokoleniową i kacem po wojnie w Iraku, w USA rosły nastroje zmęczenia wojnami. Wyrazem tego była porażka McCaina w wyborach prezydenckich w 2008 r. z Barackiem Obamą, który odtrąbił odwrót z Bliskiego Wschodu, nie włączył się do konfliktu w Syrii i ogłosił reset w stosunkach z Rosją. Malały wpływy „europejskiej” frakcji w amerykańskiej dyplomacji, nalegającej na utrzymanie kurczącej się obecności USA na Starym Kontynencie. Otrzeźwienie przyniosła agresja Rosji na Ukrainę – Kongres poparł wzmocnienie wschodniej flanki NATO.
W ostatniej chwili, gdyż prezydentura Donalda Trumpa postawiła pod znakiem zapytania nie tylko kontynuację zaangażowania USA w Europie, ale i dalszy los NATO i całego powojennego ładu międzynarodowego. Na straży tego porządku stoi wciąż amerykański Kongres i establishment architektów polityki zagranicznej.