Artykuł w wersji audio
Kiedy na miesiąc przed wyborami w 2016 r. usłyszeliśmy na nagraniu, jak Donald Trump chełpi się, że może bezkarnie łapać kobiety wiadomo gdzie, kierownictwo Partii Republikańskiej wpadło w panikę. Poradziło mu, żeby wycofał swą kandydaturę. Gdyby Trump posłuchał, zastąpiłby go wyznaczony na wiceprezydenta Mike Pence, który dał do zrozumienia, że gotów jest podjąć się tej roli. Miliarder-celebryta został jednak prezydentem, a Pence obiecał, że będzie starał się pomóc w zbawieniu jego duszy.
Bo jest to specjalność wiceprezydenta – zawsze, jak sam podkreśla, traktował politykę jako środek do wyższego celu: nawracania Ameryki na drogę wiary. Dziś scenariusz wymiany Trumpa na Pence’a znowu jest możliwy, jeśli nawet odległy. Chmury gęstnieją wokół prezydenta wraz z postępami dochodzenia prokuratora Roberta Muellera w sprawie rosyjskiego udziału w pogrążaniu w wyborach Hillary Clinton. Kim jest więc człowiek, który zamieszkałby w Białym Domu, gdyby doszło do skrócenia kadencji Trumpa?
Wszystko jest OK
Jako wiceprezydent Pence bije wszelkie rekordy płaszczenia się przed Trumpem. Po każdej szokującej wypowiedzi prezydenta albo kolejnej medialnej rewelacji stawiającej go w złym świetle zawsze znajdzie wytłumaczenie, że wszystko jest OK i kraj powinien być szczęśliwy, że ma takiego przywódcę. Po spotkaniu z Władimirem Putinem i kompromitującym wystąpieniu Trumpa w Helsinkach, kiedy nawet inni współpracownicy prezydenta, zakłopotani, dyskretnie milczeli, Pence oświadczył (choć wcale nie musiał), że szczyt był ogromnym sukcesem.
Jego wazeliniarstwo stało się tematem dowcipów, wiceprezydenta porównuje się do „Stepford wife”, żony uległej i spełniającej wszelkie kaprysy męża – jak w książce Iry Levina i opartym na niej filmie o wymarzonych przez mężczyzn żonach robotach. W efekcie powstał wizerunek polityka żałosnego, więc mało znaczącego. Tymczasem to pozór – Pence jest w otoczeniu Trumpa postacią kluczową, w dodatku o ogromnych ambicjach.
Jako polityczny lider ewangelikalnych chrześcijan i ultrakonserwatysta, Pence zapewnia prezydentowi poparcie twardej prawicy, a zwłaszcza potężnych w Partii Republikańskiej religijnych fundamentalistów. Mieli oni powody, by nie ufać miliarderowi po dwóch rozwodach, z liberalnego Nowego Jorku, a Trump, szukając kandydata na wiceprezydenta, skłaniał się raczej ku gubernatorowi New Jersey Chrisowi Christie, umiarkowanemu republikaninowi o podobnym wizerunku outsidera i twardego faceta. Christie jednak odpadł po skandalu w swoim stanie i doradcy Trumpa wskazali Pence’a, ówczesnego gubernatora Indiany.
Wśród religijnych ultrasów miał nieposzlakowane kwalifikacje. Słynął z codziennych modłów w swym biurze, forsował absolutny zakaz przerywania ciąży i ustawę o „przywróceniu wolności religii”, pozwalającą biznesom na odmowę obsługiwania homoseksualistów. W Kongresie proponował, by teorię ewolucji zastąpić teorią inteligentnego projektu. Nie nawrócił jednak swego stanu: nawet dla Indiany okazał się zbyt ekstremalny – po protestach musiał złagodzić ustawę o wolności religii. Zyskał jednak mir wśród ewangelikalnych chrześcijan w całym kraju.
Jego pierwsze spotkanie z Trumpem zaaranżował szef kampanii prezydenckiego kandydata... Paul Manafort. Pruderyjny, sztywny Pence nie od razu spodobał się Trumpowi, ale zdobył sobie jego serce, gdy zasypał go komplementami, powtórzonymi potem w wywiadach telewizyjnych.
Powstrzymać liberałów
Małżeństwo z rozsądku okazało się zadziwiająco mocne i trwałe. Fundamentaliści religijni poparli Trumpa w wyborach, kiedy obiecał im nominacje ultrakonserwatywnych sędziów do Sądu Najwyższego. Ponieważ obietnicy dotrzymuje – mianował już dwóch – popiera go nadal prawie 90 proc. ewangelikalnych wyborców, większy odsetek niż poprzednich republikańskich prezydentów.
W ostatnich dekadach religijna prawica przegrywała toczącą się w Ameryce wojnę kulturową – Kongres zalegalizował małżeństwa gejów, nie zgodził się na modlitwę w szkołach publicznych ani cenzurowanie pornografii. I nie kwapi się do przywrócenia zakazu aborcji. Zdesperowani przywódcy religijnej „moralnej większości” dostrzegli wyjście w pakcie z diabłem, który stwarza im szanse na powstrzymanie liberalnych trendów w USA przy pomocy państwa. Zwłaszcza że stoi u jego boku wiceprezydent, któremu Bóg nie schodzi z ust.
Ale Pence to także główny gwarant sojuszu Trumpa z republikańskim establishmentem. Jako kongresmen w latach 2001–13 wyrobił sobie kontakty i pozycję w partii, dochodząc pod koniec do wpływowego stanowiska przewodniczącego Konferencji Republikańskiej Izby Reprezentantów, trzeciego w partyjnej hierarchii na Kapitolu. Skutecznie zabiegał o poparcie sponsorów biznesu, który nie był zachwycony jego dewocją, ale z entuzjazmem wita wierność republikańskiej ortodoksji „małego rządu”, niskich podatków i deregulacji, kosztem praw pracowniczych i ochrony środowiska.
A Pence jest tutaj politykiem wymarzonym. Głosił, że wywołane przez ludzi ocieplanie klimatu to wymysł zgniłych liberałów, kwestionował szkodliwość papierosów dla zdrowia i blokował uchwalenie podatków od zanieczyszczeń powietrza. Za rządów George’a Busha głosował przeciw jego ustawom o zwiększeniu inwestycji w edukację i refundacji leków w ramach rządowego programu Medicaid.
Za te zasługi Pence został pupilem braci Charlesa i Davida Kochów, właścicieli Koch Industries, jednej z największych międzynarodowych korporacji na świecie, o rocznych dochodach 115 mld dol., i najhojniejszych sponsorów kampanii wyborczych republikanów. Z radością powitali jego kandydaturę na wiceprezydenta i obsypali wielomilionowymi donacjami. A ponieważ Pence nigdy nie był – inaczej niż Trump – człowiekiem zamożnym, panuje opinia, że gdyby został prezydentem, rząd USA byłby kierowany przez braci Koch.
Urzeczony Reganem
59-letni Pence wychował się w wielodzietnej rodzinie irlandzko-niemieckich imigrantów, w miasteczku Columbus w Indianie. Ojciec, drobny przedsiębiorca i odznaczony weteran wojny koreańskiej, pasem wymuszał posłuszeństwo od dzieci, którym nie wolno się było odzywać przy wspólnym posiłku. Mike był ministrantem, chodził do katolickiej szkoły, chciał włożyć księżą sutannę, ale w college’u doznał iluminacji i został ewangelikalnym protestantem.
Demokrata z domu rodzinnego, jeszcze w 1980 r. głosował za reelekcją Jimmy’ego Cartera, ale urzeczony Reaganem przeszedł do republikanów. Po studiach prawniczych praktykował jako adwokat cywilista, ale nie miał ku temu pasji i w wieku 29 lat wystartował po raz pierwszy w wyborach do Izby Reprezentantów. Poniósł porażkę, chociaż – jak sam obliczył – sto razy dziennie ściskał ręce wyborcom. Po drugim nieudanym podejściu zadebiutował w 1992 r. jako gospodarz talk-show w lokalnej stacji radiowej, gdzie głosił swoje konserwatywne poglądy. Jego program szybko zyskał międzystanową popularność.
Jego rozmowy ze słuchaczami okazały się znakomitą trampoliną do kariery. W latach 90. w radiowym eterze w USA pojawiło się wielu prawicowych komentatorów, z Rushem Limbaugh na czele, ale Pence wyróżniał się na ich tle – unikał kaznodziejskiego tonu i gniewu moralisty, inkwizytora. Najbardziej skrajne przekonania potrafił podawać bez agresji, miło i sympatycznie. Tak też wypadał na wiecach, konserwatywne dogmaty sprzedawał z uśmiechem, potrafił żartować z samego siebie, a mówcą był niepospolitym.
Słuchacze oceniali, że trudno go nie lubić, a ci, którzy go znali prywatnie, nabierali pewności, że Mike Pence ma ambicje bez granic, sięgające Białego Domu. Zwycięstwo w wyborach do niższej izby Kongresu w 2000 r. było pierwszym etapem do tego celu. Jako kongresmen Pence dołączył do rosnącej w siłę Tea Party, pospolitego ruszenia prawicowych ultrasów, populistów i libertarianów, skupiając się na krucjacie przeciw feministkom, aborcji, gejom i bezbożnikom.
Wiara i polityka
Wiceprezydent powtarza, że jest „chrześcijaninem, konserwatystą i republikaninem, w tej dokładnie kolejności”. Ale obserwatorzy jego biografii ostrzegają, żeby nie brać tego dosłownie. Pence przestrzega zasad wiary, dopóki nie kolidują z polityką. W 2015 r., po serii zamachów terrorystycznych w Europie, wydał w Indianie dekret zabraniający osiedlania się w stanie uchodźców z Syrii. Miejscowy biskup błagał go, aby przyjąć rodziny sprawdzone jako niegroźne, jednak gubernator nie dał się przekonać. Jak nakazuje religia Pence występuje przeciw hazardowi, ale w zamian za datki wyborcze udzielał w Indianie koncesji kasynom pływającym na statkach na rozszerzanie operacji na lądzie.
W debacie telewizyjnej kandydatów na wiceprezydenta Pence wypadł lepiej, niż oczekiwano, zręcznie parując ataki swego demokratycznego oponenta Tima Kaine’a. Ale jego wybór praktycznie przesądził, że kampanijna retoryka Trumpa o „czyszczeniu bagna” w Waszyngtonie, obronie interesów „zapomnianych” Amerykanów i naprawianiu infrastruktury w USA okazała się pustą gadaniną. Pence, do spółki z Kochami, podsunął prezydentowi kandydatów na sekretarzy spośród przedstawicieli najtwardszego republikańskiego betonu i milionerów ze świata korporacji, jak Wilbur Ross, Scott Pruitt czy Betty DeVos.
Odrzucili oni proponowaną przez Steve’a Bannona podwyżkę podatków od najbogatszych Amerykanów, plany inwestycji rządowych w infrastrukturę i inne pomysły wymagające zwiększenia wydatków państwa. W efekcie Trump zaczął realizować politykę zgodną – poza rewizją układów o wolnym handlu – z kanonami republikańskiej prawicy, która doraźnie sprzyja wzrostowi gospodarki, ale powiększa nierówności i raczej nie pomaga jego wyborcom poszkodowanym przez globalizację.
Według Jane Mayer, która napisała o wiceprezydencie w „New Yorkerze”, Pence przyczynił się także do uruchomienia śledztwa Muellera, które prawdopodobnie nie zostałoby wszczęte, gdyby nie kontakty pierwszego doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego Michaela Flynna z rosyjskim ambasadorem w Waszyngtonie. Christie przestrzegał Trumpa przed nominacją Flynna na to ważne stanowisko, znając jego krętactwo i korupcję, ale wypadł z ekipy prezydenta. A Pence zignorował ostrzeżenia. Po dymisji Flynna i zwolnieniu przez Trumpa dyrektora FBI Jamesa Comeya, który nie chciał zaprzestać ścigania wykroczeń generała, afera Kreml-gate urosła i Departament Sprawiedliwości – w nadziei uspokojenia fermentu w Kongresie – zlecił jej zbadanie specjalnemu prokuratorowi.
Trump i Pence
Pence jest wiceprezydentem nietypowym. Nie ma wyraźnie wyznaczonego zakresu obowiązków lub problemów, którymi się musi zajmować, jak jego poprzednicy. Należeli oni, z grubsza, do dwóch kategorii: nieodzownych doradców lub wręcz mentorów prezydenta, jak Dick Cheney u George’a W. Busha, albo figurantów, jak Dan Qyale u George’a Busha seniora, wysyłanych na pogrzeby przywódców podrzędnych państw. Pence’a trudno zakwalifikować do którejś z nich.
– Największą rolę może odgrywać w polityce zagranicznej – mówi Jackson Diehl z „Washington Post”. – Podróżował do Ameryki Łacińskiej, odgrywając główną rolę w sprawie Wenezueli (sankcje na reżim Maduro), do Izraela i Korei Południowej, i wymusił sankcje dla Turcji za uwięzienie protestanckiego pastora Andrew Brunsona. Poza tym brak dowodów, by miał większe wpływy. Jego publiczne podlizywanie się Trumpowi ośmiesza go i psuje mu reputację poza twardym trzonem fanów prezydenta.
Trump jednak nadal go ceni i podobno codziennie je z nim lunch. Oprócz szefa swej kancelarii Johna Kelly’ego prezydent spędza z Pence’em najwięcej czasu. A wiceprezydent jest jedynym członkiem jego gabinetu, którego Trump nie może zwolnić ze stanowiska. W ekipie, gdzie panuje szczególna „płynność kadr”, to atut. Republikańska prawica wie, że zawsze na Pence’a może liczyć. Wiceprezydent, w odróżnieniu od nieobliczalnego Trumpa, który robi czasem zaskakujące wolty, jest w dodatku przewidywalny. Dlatego wśród ultrakonserwatystów pojawiają się głosy, że gdyby Trumpa spotkał impeachment, nie będą za nim płakać.
Zdaniem byłego przewodniczącego Izby Reprezentantów Newta Gingricha Pence będzie kandydatem do Białego Domu w 2024 r. To jednak daleka perspektywa, a poza tym trudno sobie wyobrazić, by polityk tak skrajny przekonał do siebie w wyborach większość Amerykanów. Zwłaszcza po dwóch kadencjach Trumpa. Jego jedyną szansą na Biały Dom wydaje się więc przedterminowe odejście z urzędu Trumpa. W ten sposób republikański beton zapewniłby sobie kontynuację marszu kraju na prawo. Czy można zatem wykluczyć intrygę w rodzaju zwrócenia się republikanów przeciw prezydentowi i poparcia impeachmentu, aby na tronie osadzić Pence’a?
Zmianę taką przyjęłaby zapewne z ulgą większość rządów obcych państw, gdyż polityka USA powróciłaby w znane przed Trumpem koleiny, choć w wersji republikańskiego neokonserwatyzmu i unilateralizmu. – Pence reprezentuje tradycyjny kurs amerykańskiej polityki zagranicznej, mocno wierzy w sens NATO i innych sojuszy i nigdy nie wypowiadał się o Rosji tak jak Trump – mówi były podsekretarz stanu w Pentagonie Lawrence Korb. Europa Środkowo-Wschodnia, z Polską włącznie, mogłaby odetchnąć z ulgą. Ameryce tylko należałoby współczuć.