Od 11 do 15 września Rosja przeprowadza największe manewry od czasów zimnej wojny. 300 tys. żołnierzy, czyli blisko co trzeci w służbie czynnej, 36 tys. czołgów i transporterów opancerzonych, 1000 samolotów, postawione na nogi całe wojska powietrznodesantowe oraz dwie floty: Pacyfiku i Północna. Przed rokiem Rosjanie ćwiczyli tuż przy naszej granicy odpieranie ataku na Białoruś i wielką kontrofensywę skierowaną na Zachód. Teraz teatrem manewrów Wostok-18 będą centralne i wschodnie garnizony, Powołże, Ural i Zachodnia Syberia, ale skala działań będzie wielokrotnie większa. Sam minister obrony Siergiej Szojgu porównał je do pamiętnych gigantycznych manewrów Zapad-81, podczas inwazji w Afganistanie, kiedy władzę w Białym Domu objął antysowiecki jastrząb Ronald Reagan. Historia przyznała rację raczej Reaganowi, ZSRR, ówczesny agresor, nie wytrzymał wyścigu zbrojeń i przestał istnieć. Teraz Rosja wprost nawiązuje do tamtej tradycji i ówczesnych ambicji, w odpowiedzi, jak to uzasadnia, na „agresywne i nieprzyjazne kroki”, wiadomo czyje. Wtedy u boku towarzyszy radzieckich ćwiczyły wojska Układu Warszawskiego. Teraz, po raz pierwszy, w manewrach wezmą udział Chińczycy: 3 tys. żołnierzy, 900 sztuk ciężkiego sprzętu i 30 samolotów o zmiennym układzie skrzydeł. Oraz wojska mongolskie, w niesprecyzowanej ilości.
Pierwszy zgrzyt nastąpił z Japonią: 11 września, kiedy ruszają rosyjsko-chińskie manewry, premier Shinzo Abe ma zaplanowane ważne spotkanie z Władimirem Putinem we Władywostoku, na prestiżowym Wschodnim Forum Ekonomicznym. Trudno byłoby mu uznać, że ta koincydencja to czysty przypadek.