Erik Prince potrafił znaleźć dla swoich przedsięwzięć mistycznie brzmiące nazwy. Blackwater, Xe, Academi to kolejne wcielenia jego korporacji. Obecna firma nosi już jednak urzędniczo brzmiącą nazwę Frontier Security Services. Być może dlatego, że Prince próbuje scalić swoją prywatną działalność z funkcjami amerykańskich urzędów. Ma nową misję: chce zastąpić państwo w miejscach, gdzie korzystniej jest wysłać najemnika niż żołnierza. Tam, gdzie zwietrzałe ideały amerykańskiej polityki zagranicznej zastępowane są przez imperialną rozgrywkę.
Na początku swojej kariery Prince zajmował się logistyką dla amerykańskich wojsk stacjonujących poza USA. Już wtedy miał za sobą doświadczenie wojskowe szczególnego rodzaju, był bowiem komandosem Navy Seals. Nigdy nie wziął udziału w walce z przeciwnikiem, ale sama przynależność do tej elitarnej jednostki pootwierała mu wiele drzwi w biznesie. Wojsko opuścił w 1996 r., by zająć się budowaniem przynoszącej wielkie zyski armii kontraktorów i usługami dla Pentagonu. Po atakach z 11 września jego firma Blackwater dostała kilka lukratywnych kontraktów logistycznych. Zajęła się też ochroną amerykańskich dyplomatów i żołnierzy ścigających terrorystów, prawdziwych i domniemanych, na całym świecie.
Masowe morderstwo
Szybko się okazało, że Blackwater to nie tylko logistyka: w Afganistanie wykonywała zadania na rzecz CIA. Prowadziła operacje obserwacyjne z dronów i balonów rozpoznawczych. Pozyskiwała informacje o kryjówkach Al-Kaidy w pobliskim Pakistanie. Współpracowała z miejscowymi watażkami, którzy wskazywali Amerykanom miejsca pobytu terrorystów. Szkoliła afgańskie milicje, ścigające w pierwszych latach wojny niedobitki talibów.
Po doświadczeniu afgańskim Blackwater zdobyła kontrakty na działania paramilitarne w Iraku.