Aadhaar to największy na świecie biometryczny system ewidencji ludności, obejmujący ponad 1,2 mld osób. Każdej, na podstawie odcisków palców i zapisu tęczówki oka, nadano w nim 12-cyfrowy numer. Na początku Aadhaar (czyli w hindu: fundament, baza) był dobrowolny. Dwa lata temu, już za premiera Modiego, stał się obowiązkowy przy korzystaniu z pomocy społecznej, a przed rokiem – przy płaceniu podatków. Ale w tym gigantycznym kraju, gdzie nie ma innych powszechnych dokumentów, był praktycznie wymagany na każdym kroku. Stąd zapytanie do Sądu Najwyższego o konstytucyjność i legalność tych praktyk. Sędziowie wydali właśnie, na 1448 stronach, salomonowe rozstrzygnięcie: system ma umocowanie konstytucyjne i może być używany przez państwo, natomiast nie wolno go wykorzystywać dla potrzeb komercyjnych. To duży cios dla telefonii komórkowej i banków, gdzie Aadhaar sprawdzał się idealnie (rząd już zapowiedział, że wprowadzi przepisy wykonawcze, aby załatać tę lukę prawną).
System ma też jednak swoją ciemną stronę: wobec olbrzymiej skali przedsięwzięcia i pionierskiego charakteru, przy wprowadzaniu danych zdarzyło się sporo błędów. W stanie Iharkhand, jednym z najbiedniejszych w kraju, gdzie przeprowadzono badania kontrolne, takich błędnych zapisów odkryto aż 8,8 proc. O tragicznych konsekwencjach – jak w państwowym punkcie dystrybucji, w którym zdarzało się, że ludzie nie dostawali jedzenia, bo nie było ich w systemie. Zanotowano nawet kilkanaście przypadków śmierci z głodu. Można interweniować w mieście, ale to wymaga czasu i łapówki. Rodząca kobieta nie została przyjęta do szpitala, bo Aadhaar ją odrzucił, a nadgorliwi sprawdzają kody dzieciom w szkołach. System jest zero-jedynkowy: nie ma cię w bazie danych, to znaczy, że nie istniejesz. Przy identyfikacji z tęczówką nie ma kłopotu, ale z odciskami palców – już tak, zwłaszcza na wsi.