Amerykanie wybrali nowy Kongres, 36 gubernatorów, legislatury stanowe i lokalne. Niezależnie od wyników głosowania, których nie znaliśmy, kiedy zamykaliśmy ten numer, pewne jest, że wybory, jak zwykle w połowie pierwszej kadencji prezydenta, były swoistym referendum na temat rządów Donalda Trumpa. I to w większym stopniu niż jego poprzedników. Osoba Trumpa zdominowała relacje z kampanii, bo prezydent, jak mało który z jego poprzedników, zaangażował się w agitację na rzecz kandydatów Partii Republikańskiej. Mówił wprost: „głosując na X, głosujecie na mnie”.
Wybory były testem dla Trumpa także w głębszym sensie – miały rozstrzygnąć, czy Ameryka popiera nie tylko jego konkretne poczynania, lecz i narzucony przez niego typ polityki, burzący dotychczasowe konwencje i wartości od lat uznawane w USA za niezbywalne: politykę murów i podziałów, prawicowo-populistycznej demagogii, podsycania lęków, obrażania przeciwników i kłamstw. „Mówię prawdę, kiedy mogę” – tłumaczył z powagą prezydent. W kampanii rozwinął pełny repertuar takich metod, strasząc karawaną migrantów z Ameryki Środkowej zmierzającą do USA, przeciw której wysyła 15 tys. żołnierzy.
Pojawiły się opinie, że tak rozumiane wybory amerykańskie będą także testem dla trumpizmu na całym świecie, gdzie prawicowi populiści zdobywają władzę w kolejnych krajach (Włochy, Brazylia). Jeżeli, jak przewidywały sondaże, demokraci odzyskają większość w Izbie Reprezentantów, możemy spać spokojnie, bo oznacza to, że pochód faszyzującego populizmu, który przyspieszył po triumfie Trumpa dwa lata temu, dostał tym razem z Ameryki sygnał zniechęcający, więc zwolni tempo. Tu jednak należy uważać z optymizmem. Ewentualną porażkę republikanów – i Trumpa – trzeba częściowo przypisać jego osobowości i stylowi jego prezydentury, odpychającemu nawet dla tych, którzy się z nim zgadzają.