Mijają właśnie cztery dekady od referendum, w którym Hiszpanie przyjęli obowiązującą do dziś konstytucję. Ówczesne 91,8 proc. głosów na „tak” było symbolicznym i ostatecznym zerwaniem z epoką gen. Franco. I przez wszystkie te lata reszta Europy z zachwytem spoglądała na Hiszpanów, bo wyglądało na to, że właśnie w tej konstytucji zawarli niezawodną szczepionkę przeciwko skrajnie prawicowej chorobie, która toczyła ich od lat 30. Podczas gdy w Niemczech, Francji czy Włoszech w siłę rośli prawicowi ekstremiści, scena polityczna w Hiszpanii wydawała się zabetonowana przez nieco ugrzecznione klasyczne partie. Aż do dziś.
Pierwszy raz od śmierci gen. Francisco Franco 5-procentowy próg wyborczy w sondażach przekracza ugrupowanie skrajnej prawicy. Gdyby wybory odbyły się dziś, radykałowie zdobyliby 5,1 proc. poparcia – czyli około miliona głosów, ponad 20 razy więcej niż w trakcie wyborów z 2016 r., gdy w całym kraju udało im się przekonać do siebie jedynie 50 tys. Hiszpanów.
Gdy Hiszpanie głosowali w tamtym referendum konstytucyjnym, ich ojczyzna była zacofanym, biednym krajem z PKB per capita dwukrotnie niższym niż w sąsiedniej Francji. Niedługo miało się to jednak zmienić. Po wstąpieniu do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (poprzedniczki Unii Europejskiej) w 1986 r. Hiszpania stała się największym odbiorcą środków finansowych z Brukseli, aż do pojawienia się w tym gronie Polski. A dodatkowo pod koniec lat 90. rządząca wówczas Partia Ludowa rozregulowała prawa budowlane i dotyczące obrotu ziemią, co napędziło ogromny boom gospodarczy.
Państwo musiało więc przyjąć kilka milionów imigrantów, najwięcej na kontynencie, bo cały czas potrzebowało nowych rąk do pracy: tylko w latach 2000–08 w Hiszpanii powstało 5 mln mieszkań, kupowanych zarówno przez ciągle bogacących się Hiszpanów, jak i obcokrajowców, szukających na emeryturze domku blisko słonecznej plaży.