Wybory powinny się odbyć już dwa lata temu, ale ustępując, prezydent Joseph Kabila, który wyczerpał swój limit, trochę się zasiedział. Miał w nich zwyciężyć, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, jego bezwolny kandydat minister policji Emmanuel Shadry, a wtedy Kabila (ledwie 47-letni) za 5 lat znów mógłby zostać prezydentem. Kabila jest taki młody, bo mając 27 lat, musiał zastąpić zamordowanego ojca Laurenta Kabilę. Ów, na czele partyzantki, obalił krwawego dyktatora Mobutu Sese Seko, który rządził krajem jak prywatnym folwarkiem przez 32 lata i zupełnie go zubożył. Wcześniej, obaliwszy pierwszego premiera niepodległego Konga Patrice Lumumbę. Nigdy jeszcze władza nie była tu przekazana pokojowo.
Kongo zawsze dostarczało surowców światowym rewolucjom technicznym. Za Belgów (bodaj najkrwawszy epizod kolonialny w Afryce) – kauczuku, później miedzi, a obecnie wolframu, do baterii w smartfonach i samochodach elektrycznych, którego ma ponad połowę światowych zasobów. Demokratyczna Republika Konga niewiele z tego miała, ogromna, wielkości połowy Europy, bardzo biedna, prawie bez dróg i infrastruktury, z epidemią eboli i nieustannymi konfliktami na wschodzie kraju. Oraz od lat stacjonującymi siłami ONZ. Przy obecnych wyborach system głosowania był taki, że wybierało się kandydata według zdjęcia na tablecie (dostarczonym przez Koreę Płd.), a potem maszyna drukowała ten głos, który wrzucało się do urny i później je liczyło. Podwójny system miał zapobiec fałszerstwom, o które oskarżano we wszystkich poprzednich głosowaniach, również ostatnim zwycięskim Kabili.
No i mamy niespodziankę: ogłoszono, że gładko wygrał kandydat opozycji Felix Tshisekedi. To także syn swojego ojca, odwiecznego prześladowanego opozycjonisty, jeszcze za Mobutu. Odziedziczył partię i wyborców po zmarłym tacie ledwie w marcu 2018 r.