Już ponad 3 tygodnie 800 tys. pracowników administracji federalnej w USA przebywa na bezpłatnym urlopie albo pracuje za darmo, ponieważ prezydent Trump odmawia podpisania ustawy budżetowej bez sfinansowania budowy ogrodzenia na granicy z Meksykiem, na co nie godzą się demokraci. To najdłuższy w historii paraliż rządu, shutdown, a także najdziwniejszy. W poprzednich takich sporach chodziło zwykle o wydatki na kluczowe programy społeczne, a więc kierunek polityki socjalno-ekonomicznej państwa. Tymczasem suma 5,6 mld dol., jakiej domaga się Trump, pokryłaby koszt raptem ok. 300 km muru, tzn. przedłużenia już istniejącego metalowego ogrodzenia i do pełnego uszczelnienia całej granicy (3145 km) pozostałoby prawie 2000 km. Żądanie prezydenta ma więc wyłącznie symboliczno-polityczny charakter. Nielegalna imigracja jest rozdmuchanym przez niego problemem – w ciągu ostatnich 10 lat znacznie spadła. Trump uparł się przy murze, bo była to obietnica najgoręcej oklaskiwana przez jego fanów, którzy domagają się jej spełnienia. A forsowanie imigracji jako zagrożenia odwraca uwagę od rosnących kłopotów prezydenta, zagrożonego śledztwami w Kongresie.
Demokraci nie zamierzają ustąpić, gdyż Trump sam powiedział w grudniu, że shutdown bierze na siebie, a według sondaży większość Amerykanów nie chce rozbudowy muru. Prezydent prawdopodobnie liczy, że z czasem, gdy paraliż administracji stanie się coraz bardziej dotkliwy, nastroje odwrócą się na jego korzyść, ale jak dotąd nic na to nie wskazuje. Jedyną drogą do jego wygranej byłoby wtedy ogłoszenie stanu wyjątkowego i sfinansowanie muru bez zgody Kongresu. Trump powstrzymał się na razie przed tym, bo krok taki zostałby zakwestionowany przez sądy i mógłby wywołać protesty republikanów. Ale czy na dobre z tego zrezygnował?