Po zabójstwie Dżamala Chaszogiego jesienią ubiegłego roku zachodni przywódcy nie mogli już udawać, że nic się nie stało. I zgodnie potępili saudyjski reżim odpowiedzialny za śmierć dziennikarza. Jednak dwa państwa już wcześniej skonfrontowały się z Rijadem. Tyle że z konsekwencjami musiały mierzyć się samotnie. To Szwecja i Kanada, gdzie na czele resortów spraw zagranicznych stoją panie minister. Margot Wallström i Chrystia Freeland same przyznają, że w polityce zagranicznej kierują się nie tylko interesem i bezpieczeństwem państwa, ale też etyką. Obie uznały za swój priorytet walkę o równe szanse i prawa dla kobiet.
Najdalej poszedł Sztokholm. W 2014 r. Szwecja jako pierwszy kraj na świecie ogłosiła – jak brzmi oficjalna nazwa – „feministyczną politykę zagraniczną”. „Nikt nie wie, co to ma znaczyć” – pisał wówczas portal Foreign Policy. Szczególnie że w innych zakątkach świata reguły zaczęli narzucać „prawdziwi macho”: Rosja atakowała Ukrainę, a tzw. Państwo Islamskie podbijało Irak. Natomiast gdy Freeland obejmowała tekę dyplomacji Kanady, władzę na południu przejmował Donald Trump, który z hasłami „America First” wychwalał transakcyjne metody w polityce międzynarodowej.
Kilka miesięcy później szwedzki resort opublikował podręcznik, w którym wyjaśnia, czym w zasadzie jest owa feministyczna polityka zagraniczna. „W sytuacji, gdy prawa człowieka i prawa kobiet są coraz częściej kwestionowane, w świecie, w którym kurczy się demokratyczna przestrzeń, feministyczna polityka zagraniczna jest potrzebna bardziej niż kiedykolwiek” – głosi Wallström i przekonuje, że „ma te same cele co każda wizjonerska polityka: pokój, sprawiedliwość i rozwój”.
Na tych samych falach nadaje Freeland.