Kiedy dochodziła do władzy w lipcu 2016 r., wielu Brytyjczyków myślało o niej z nadzieją. Oto mamy nową Margaret Thatcher! Na dobre i na złe. Kiedy odchodziła, 24 maja tego roku, niemal otwarcie wybuchając płaczem przed drzwiami 10 Downing Street, co bardziej cyniczni mogli o niej myśleć: „Margaret Płaczer”.
Niezwykły upór Theresy May
Smutek pani premier, z którego nie wypada przecież kpić, nie chwyta tak za serce, bo był wyraźnie smutkiem osobistym – nie spełniły się ambicje i nadzieje byłej ambitnej minister spraw wewnętrznych, która chciała przejść do historii jako wielki premier. Tylko jak? Z jaką oceną swoich możliwości i w jakim stylu?
Upór May w forsowaniu wariantu brexitu, którego nie chciał nikt – ani zdecydowana większość Izby Gmin (w trzech głosowaniach), ani jej partia, ani laburzyści, ani połowa ministrów jej własnego rządu, ani większość uczestników sondaży – był czymś niezwykłym. Polityka nie polega przecież na tym, by powtarzać w kółko jakąś mantrę. To test z elastyczności i umiejętności zdobywania zwolenników. W tym ostatnim May okazała się beznadziejna, tak jak w negocjacjach z Unią, swoich pokracznych próbach tanecznych i drewnianych przemówieniach na wiecach. Była niezdarna i nudna. Doskonała tylko w swoim kozim uporze, który zalecali jej mało inteligentni doradcy.
Wszyscy przecież wiedzieli, jak to się skończy. Że nadejdzie ten dzień, 7 czerwca, kiedy zrezygnuje ze stanowiska lidera partii, a więc i szefa rządu. Zapewne o czekającej ją katastrofie, zbliżającej się nieuchronnie niczym góra lodowa przed okrętem „Titanic”, także May wiedziała w głębi duszy.