Na końcu Europy doszło w ostatnich tygodniach do wydarzeń godnych hollywoodzkiego dreszczowca: dyktator małej bananowej republiki traci nagle władzę i ucieka w popłochu w nieznanym kierunku, a rządy obejmuje egzotyczna koalicja jego przeciwników, popierana przez umęczoną ludność i wspierana przez zagraniczne mocarstwa.
To państwo to Mołdawia, postsowiecka republika na rumuńskim pograniczu Unii Europejskiej, kraj o powierzchni 10 razy mniejszej od Polski. I o jeszcze mniejszej liczbie ludności, bo setki tysięcy spośród 4 mln jego oryginalnych obywateli mieszkają w separatystycznej Republice Naddniestrzańskiej (jawnie prorosyjskiej, utworzonej w 1990 r.), a następne setki tysięcy wyemigrowało do pracy za granicę, uciekając z tego najbiedniejszego kraju Europy. Natomiast dyktator, który wziął nogi za pas, to potężny oligarcha Vladimir Plahotniuc, miliarder kontrolujący jeszcze trzy tygodnie temu większość mołdawskiej gospodarki, systemu bankowego, mediów i partii politycznych, które sponsorował, manipulując sceną polityczną z tylnego siedzenia.
Ale przed Plahotniucem też nie było normalnie.
Winnica ZSRR
Była Sowiecka Republika Mołdawii ogłosiła niepodległość w 1991 r. Ideą założycielską nowego państwa było nawiązanie do rumuńskiej tożsamości kulturowej większości mieszkańców, dla której rumuński jest językiem ojczystym (nawet hymn państwowy „Limba noastra” to oda do języka rumuńskiego). Ten region był aż do początków XIX w. częścią rumuńskiego Hospodarstwa Mołdawskiego, a w latach 1918–44 – zjednoczonego państwa rumuńskiego, tak zwanej Wielkiej Rumunii.
Jednak przez niemal dwa wieki (XIX i XX), z krótką przerwą w latach międzywojennych, panowała tu Rosja, a potem Związek Radziecki – i to stanowi dziś o odrębności Mołdawii.