Parlament Europejski zaakceptował nominację Ursuli von der Leyen na przewodniczącą nowej Komisji Europejskiej. Ale bez przekonania. Wynik 383 do 327 oznacza, że w tajnym głosowaniu nie poparła jej część posłów nominalnej koalicji chadecko-socjalistyczno-liberalnej. W zamian za Niemką zagłosowali deputowani twardej prawicy, prawdopodobnie z włoskiej Ligi Salviniego i/lub z PiS. Polski rząd sugeruje, że to się nam opłaci. Najpierw jednak Zdzisław Krasnodębski nie został wiceszefem europarlamentu, a potem Beata Szydło dwukrotnie przegrała głosowanie na szefową jednej z komisji parlamentarnych. Ostatnią okazją, aby sprawdzić, czy inwestycja PiS w von der Leyen się opłaciła, będzie więc wybór teki dla polskiego komisarza.
Każde z 28 państw członkowskich będzie miało przedstawiciela w Komisji. Ale można dostać tekę ds. pomocy humanitarnej lub kluczową w najbliższym czasie – ds. budżetu. Na razie von der Leyen poprosiła, aby do 26 sierpnia każde państwo zgłosiło dwa nazwiska: kobiety i mężczyzny, bo w Komisji pod tym względem ma być równowaga. Stolice uważają, że to ograniczenie ich prerogatyw. Przewodnicząca jednak nalega. Warszawa wciąż zastanawia się, czy kandydat ma być merytoryczny czy polityczny. W tym pierwszym wypadku od dawna pojawiają się nazwiska Jerzego Kwiecińskiego i Jadwigi Emilewicz. Opcje polityczne to ponoć Adam Bielan, Konrad Szymański i ostatnio... Anna Fotyga. Wymarzone teki? Energetyka, rolnictwo, rynek wewnętrzny.
Skład Komisji musi jeszcze zatwierdzić – prawdopodobnie w październiku – europarlament. A ten lubi zaznaczyć swoją rosnącą pozycję, odrzucając przynajmniej jednego kandydata. W Brukseli mówi się, że tym razem może to być Polak. Nie tylko, aby utrzeć nosa PiS, ale też ponoć z nadzieją, że następnego kandydata, w listopadzie, wyznaczy już inny rząd.