Angela Merkel jest nie do zdarcia. Pół Europy opukuje i osłuchuje ekrany telewizyjne, by orzec, jaką chorobą kończy się jej czwarta kadencja. Tymczasem pani kanclerz lekką ręką odnosi zwycięstwo nad swymi europejskimi i krajowymi oponentami. Gdy obaj Spitzenkandidaten – chadeków i socjaldemokratów – przepadli w Parlamencie Europejskim, to Merkel – wraz z Emmanuelem Macronem z Francji i Dalią Grybauskaitė z Litwy – wyciągnęła z kapelusza Ursulę von der Leyen, swoją minister obrony.
Drugi triumf odniosła na froncie krajowym, w niemieckiej polityce partyjnej, namaszczając na miejsce von der Leyen Annegret Kramp-Karrenbauer. To prztyczek w nos tych w CDU, którzy myśleli, że przez resort obrony zapewnią sobie trampolinę do skoku na urząd kanclerski. Szybkim mianowaniem AKK Angela takie rachuby pokrzyżowała. Kramp-Karrenbauer już jest szefową CDU, a teraz będzie szefową ważnego ministerstwa związanego z bezpieczeństwem i polityką zagraniczną Niemiec. Może zdobyć ostrogi niezbędne do kierowania rządem po odejściu Merkel. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to przemyślana, koronkowa robota.
To jednak dopiero preludium. Resort obrony jest w Niemczech polem minowym, które niemal nie skończyło kariery von der Leyen. Jej następczyni musi się szybko czymś wykazać, jeśli w CDU w czasie schyłku tradycyjnych partii ogólnospołecznych ma nie podzielić losu topniejącej w oczach SPD.