Ostatnie 10 lat na szczycie wymagało od Beniamina Netanjahu nie byle jakiej ekwilibrystyki. Kluczowym atutem premiera Izraela było poparcie, którego udzielili mu w większości Izraelczycy pochodzący z państw b. ZSRR – dziś jest ich ok. 1 mln na 9 mln obywateli Izraela. Netanjahu sprawował nad nimi „kontrolę” głównie dzięki Awigdorowi Liebermanowi, charyzmatycznemu imigrantowi z Mołdawii, który był sojusznikiem Netanjahu, najpierw w ramach tej samej partii – Likudu, a później jako lider koalicyjnego ugrupowania Nasz Dom Izrael. To się prawdopodobnie skończyło.
W Izraelu finiszuje kampania przed wyborami do Knesetu, które odbędą się 17 września. Kwietniowe głosowanie nie przyniosło konkluzji w postaci stabilnej koalicji, dlatego Netanjahu zdecydował się na powtórkę i nową strategię. Premier i jego partia od jakiegoś czasu wyraźnie skręcają w prawo, czarując ortodoksyjnych Żydów, których liczba przekroczyła już 1 mln. W wyniku tego ideologicznego manewru z grona zwolenników premiera wypada jednak coraz więcej imigrantów z b. ZSRR, bo choć mają oni często skrajnie prawicowe poglądy, to jednocześnie sprzeciwiają się rosnącej roli religii w Izraelu. Na tym popularność zbija Lieberman, który atakuje Netanjahu za uległość wobec ortodoksów, m.in. w sprawie wyłączenia spod obowiązku służby wojskowej uczniów jesziw.
Sondaże dają partii Nasz Dom Izrael już 11 mandatów w 120-osobowym parlamencie. Biorąc więc pod uwagę, że koalicja Netanjahu może liczyć na 56 miejsc, a centrolewicowa opozycja – na 53, bez Liebermana nie będzie nowego rządu. A ten już zapowiedział, że nigdy więcej premiera Netanjahu.