Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Drago Jančar, wybitny pisarz Słowenii: Intelektualiści znaczą coraz mniej

Lublana, stolica Słowenii Lublana, stolica Słowenii Pedro Szekely / Wikipedia
Nawet tacy wpływowi ludzie jak Adam Michnik i inni intelektualiści niewiele dziś mogą zmienić, żeby kraj dążył w kierunku normalnego, otwartego i tolerancyjnego modelu rozwoju Polski – mówi Drago Jančar, jeden z najbardziej znanych słoweńskich pisarzy.
Drago JančarModriDirkac/Wikipedia Drago Jančar

Rozmowa ukazała się w „Nowej Europie Wschodniej”

NIKODEM SZCZYGŁOWSKI: – Krzysztof Czyżewski określił pana jako „człowieka z obrzeży”, samotnego intelektualistę, który stara się zachować dystans wobec otoczenia na tle niełatwej historii Słowenii. Z tej przyczyny narodowcy widzą w panu liberała, z kolei liberałowie – narodowca. Jak jest naprawdę? Jak pan się czuje w dzisiejszej Słowenii?
DRAGO JANČAR: – Musiałbym w tym miejscu rozpocząć polemikę, gdyż w sposób oczywisty nie postrzegam siebie jako narodowca, ale i nie jestem liberałem. Nie mógłbym w sposób jednoznaczny określić swoich poglądów politycznych, ale zgodziłbym się z Czyżewskim odnośnie do „bycia na marginesie”, na „obrzeżach”, jak właściwie każdy pisarz powinien być. Musimy jednak zapytać: czym są obrzeża, a czym jest centrum? Kiedyś działaliśmy na marginesie, później znaleźliśmy się w centrum uwagi, nasze teksty miały wpływ na ludzi, którzy wówczas stanowili centrum.

A jeśli chodzi o rzekomy „nacjonalizm”: dołożyłem wszelkich starań do dążeń niepodległościowych Słowenii, ale dopiero gdy było już ostatecznie jasne, że Jugosławia wyczerpała możliwości ku transformacji w demokratyczne państwo. Do ostatniej chwili próbowaliśmy rozmawiać o konfederacji i demokratyzacji Jugosławii, więc ten „nacjonalizm”, powiedzmy, miał wymiar wyłącznie w odniesieniu do mojej pozycji wewnątrz Jugosławii, chociaż nawet określenie tego w ten sposób będzie mocno naciągane. Na przykład pisarz chorwacki Predrag Matvejević określił mnie jak człowieka, który czuje nostalgię kulturową wobec Jugosławii, którą oswoiłem w sobie. I rzeczywiście ją odczuwam. Z Jugosławią byłem bardzo ściśle związany – miałem mnóstwo przyjaciół od Skopja do Belgradu, moje książki były tłumaczone i wydawane w całym kraju, moje dramaty wystawiane na scenach wszystkich teatrów.

Dziś odbywają się wybory do Parlamentu Europejskiego [rozmowa miała miejsce 26 maja]. W Polsce i Czechach poszczególne siły polityczne prowadziły kampanię pod niemal identycznym hasłem: „Jesteśmy sercem Europy”. Słowenia – podobnie jak inne kraje Europy Środkowej i kraje bałtyckie – już od 15 lat jest członkiem Unii. Co to oznacza dla Słoweńców? Czy będąc małym krajem „na obrzeżach”, Słowenia wciąż widzi możliwości wpływania na decyzje wspólnoty?
Nie sądzę, że Słowenia ma jakiś istotny wpływ. Polska, siłą rzeczy, ma dużo większą wagę w historii Europy. Kiedyś napisałem esej „Rozważania o Polsce” (Premišlevanja o Poljski, 1996), w którym postawiłem tezę, że „Solidarność” była tą siłą, która wyciągnęła pierwszą cegłę z muru berlińskiego. Rzeczywiście tak było, w dalekim Gdańsku ktoś przeskoczył mur i proces się zaczął. Polska dzisiaj jest integralną częścią UE i wszystko, co się dzieje w Polsce, ma niewątpliwie większe znaczenie w porównaniu do tego, co odbywa się w Słowenii. Należy jednak zaznaczyć, że Słowenia jest wyjątkowo europejskim krajem, większość Słoweńców dobrze się czuje w Unii, a eurosceptyzm nie ma u nas większych szans. Oczywiście mamy własną prawicę, lewicę, jak w każdym normalnym społeczeństwie demokratycznym.

Sytuacja polityczna, która ukształtowała się w Polsce – lub np. w Czechach – w dzisiejszej Słowenii jest mało prawdopodobna?
Zwątpienie w kierunek rozwoju, podobnie jak to miało miejsce w Polsce, jest rzeczywiście mało prawdopodobne. Nawet tacy wpływowi ludzie jak Adam Michnik i inni intelektualiści – kiedyś również pisywałem do „Gazety Wyborczej” – w zaistniałej sytuacji niewiele mogą zmienić, żeby kraj dążył w kierunku normalnego, powiedziałbym, otwartego i tolerancyjnego modelu rozwoju Polski, tak jak oni ją sobie wyobrażają. Pod tym względem rzeczywiście sporo rzeczy się zmieniło. Ale nie czuję się na siłach szczegółowo komentować wydarzeń w Polsce.

Przyjrzyjmy się więc pańskiej twórczości. Powieść „Widziałem ją tej nocy” (To noč sem jo videl) właśnie została przetłumaczona na 17. język europejski – ukraiński. Na czym polega jej sukces? Dlaczego historia Veroniki Zarnik jest interesująca dla czytelników w różnych krajach, w tym tak odległych od siebie, jak Finlandia i Rumunia?
I nie tylko... W przyszłym tygodniu wyjeżdżam do Argentyny, gdzie powieść została wydana po hiszpańsku przez wydawnictwo w Buenos Aires. Problematyka, którą porusza ten tekst, jest rzeczywiście dość uniwersalna. Najbardziej aktualna jest siłą rzeczy dla czytelnika europejskiego, dla mieszkańców Ameryk – nieco mniej zrozumiała. Europejczycy mieli do czynienia z wszelkimi formami totalitaryzmu – w Słowenii w stosunkowo krótkim czasie mieliśmy trzy lub cztery dyktatury. Powieść przybliża sylwetkę kobiety, która nie chciała brać udziału w historii, nie interesowała jej przeszłość ani polityka, lecz nie zważając na to, znalazła się w samym środku przerażających wydarzeń i ostatecznie musiała zapłacić życiem – razem ze swoim mężem. Dlatego najpewniej ten tekst został bardzo dobrze przyjęty przez czytelników francuskich – we Francji też mieli swój resistancé, bolesne doświadczenia okupacji, zjawisko kolaboracji.

Niemal wszystkie pana powieści można określić jako historyczne. Dlaczego dziś świadomość historii i jej roli jest tak istotna?
Powieść w pełni historyczna, podobnie jak w pełni współczesna, raczej nie istnieje. Przecież gdybyśmy pisali powieść, której akcja toczy się teraz, w tym barze Opera, ta powieść już od początku byłaby historyczna: po 20–30 latach z pewnością tak by właśnie wyglądała. Nie sądzę, że można pisać inaczej. Czesław Miłosz kiedyś powiedział: „Kim jesteśmy, jeśli nie ogniwami w łańcuchu pomiędzy przeszłością a przyszłością?”. Właściwie jesteśmy tymi ogniwami, ponieważ żyjemy ze swoją przeszłością, którą przekazujemy przyszłości. Nieistotne przy tym, czy piszemy o XVIII w., czy o II wojnie światowej – piszemy o jakimś etapie rozwoju ludzkości, ponieważ człowiek nie zmienił się aż tak bardzo od czasów antycznych Greków, z właściwymi sobie pasją, zdradą, odwagą, lękiem etc.

Inaczej mówiąc: historia dzieje się dzisiaj?
Absolutnie!

Ukraińskie tłumaczenie powieści w przekładzie Marjany Kłymeć, wykładowczyni z Uniwersytetu Lwowskiego, zostało wydane przez wydawnictwo w Czerniowcach. Obydwa miasta na początku ubiegłego stulecia należały do Austro-Węgier, a Lwów był jednym z największych miast rozległej monarchii naddunajskiej. Dwa pociągi dziennie relacji Lwów–Triest wyruszały ze stolicy Galicji nad Adriatyk, zatrzymywały się w Mariborze i Lublanie. Czy możemy wciąż mówić o jakiejś dostrzegalnej formie wspólnej przestrzeni kulturowej między Triestem i Lwowem?
Słyszałem, że dworce kolejowe w Czerniowcach i Lublanie są podobne. Podobne są również gmachy opery. Co z kolei oznacza, że życie w tej wspólnej przestrzeni miało wówczas wyjątkowo intensywny wymiar. Z pewnością na tych stacjach podróżujący wszędzie mogli zamówić gulasz. Z moim przyjacielem, poetą z Salzburga, kiedyś nawet żartowaliśmy, że Europa Środkowa sięga tam, gdzie na stacjach kolejowych można było zjeść gulasz. Łączą nas architektura i – ogólnie biorąc – namacalne wyrazy tego potężnego rozwoju, którego świadkami w tamtych czasach byliśmy. W Słowenii, która opuszczając Austrię, dołączyła do Jugosławii, popularnie mówiło się o „więzieniu narodów” w odniesieniu do Austro-Węgier. Jednak gmachy opery lub Słoweńskiego Teatru Narodowego powstały właśnie w dobie panowania Austro-Węgier. Właśnie wtedy, na początku XX w., Słoweńcy, Polacy w Galicji z Ukraińcami i inne narody – żyliśmy w epoce niezwykłego rozwoju kulturowego. W tej naszej wspólnej przestrzeni kultura i gospodarka były jednak na wyższym poziomie w stosunku do tego, co przyniosły wydarzenia XX w.

Dlatego też frazesy o „więzieniu narodów” w tym kontekście wyglądają śmiesznie. Byliśmy ze sobą bardzo powiązani. I nie tylko dlatego, że w Galicji podczas I wojny światowej zginęły tysiące słoweńskich żołnierzy. W połowie XIX w. w Słowenii mieszkał Emil Korytko, który z powodu oskarżeń o polski nacjonalizm (liberalizm i nacjonalizm, sięgając po ówczesne określenia) został skazany na zesłanie z Galicji i przymusowe osiedlenie w Lublanie. Na miejscu od razu nawiązuje kontakty z ludźmi ze środowisk literackich i rozpoczyna pracę nad zbieraniem słoweńskiej folklorystyki. Postać i życiorys Korytka były inspiracją do jednego z moich dramatów, „Grand Valse Brillante” (Veliki briljantni valček). W jednej z jego rozpraw naukowych, a ściślej biorąc, w zachowanych notatkach do niej, przeczytałem o polskim oficerze, powstańcu listopadowym Sewerynie Drohojewskim, który po upadku powstania przybył tutaj. Leżał ranny w jakimś jarze, gdzie go odnaleziono i skierowano do miejscowego szpitala.

Napisałem dramat, w którego centrum jest historyk, który studiuje życiorys tego powstańca. Ta pasja stała się przyczyną skierowania go do szpitala psychiatrycznego, „psychuszki”, jak tego typu instytucje były nazywane przez Rosjan w Związku Radzieckim. I oto w tym szpitalu polski powstaniec staje się symbolem buntu. Sednem tekstu są wydarzenia znaczną miarą autentyczne, z kolei ten polski powstaniec, zgodnie z tym, co podaje Korytko, pochodził ze Lwowa. Dramat był wystawiany w całej Jugosławii w czasach „Solidarności” w Polsce i widzowie, oczywiście, odpowiednio to odbierali. Aczkolwiek dramat bezpośrednio nie odwoływał się do wydarzeń politycznych, lecz raczej opowiadał o buncie, dążeniu i walce o wolność, i tak właśnie jugosłowiańscy, a nieco później węgierscy reżyserowie to interpretowali. Sztuką interesowano się w Bułgarii, w Sofii. Były to ostatnie lata komunizmu.

Bułgarski teatr narodowy zwrócił się do mnie z propozycją współpracy, oczywiście się zgodziłem. Postawiono mi jednak warunek – zmienić imię jednej z głównych postaci, sanitariusza Wołodii, który nęka pacjentów szpitala. Ten warunek wydał mi się dziwny, założyłem wówczas, że imię kojarzy się z rosyjską okupacją, nie zgodziłem się, więc do wystawienia nie doszło. Później, już po zmianie reżimu, dramat został wystawiony, grano go na dwóch bułgarskich scenach. Pewnego razu w Szwajcarii miałem spotkanie z bułgarską dziennikarką, która wyjaśniła mi, że problem polegał nie na „rosyjskości” tego imienia, lecz na tym, że zięć ówczesnego ministra kultury Bułgarii właśnie tak się nazywał. Był to człowiek, który lubił luksusowe amerykańskie auta i słynął z tego, że wywierał presję na teatry, wydawnictwa w Bułgarii. Taka oto historyczna anegdotka.

Czy można stwierdzić, że w kontekście austro-węgierskiej Galicji również dajmy na to Ukrainę Słoweńcy postrzegają poprzez pryzmat historii Polski?
Tak, to prawda. Dopiero w ostatnich latach sytuacja staje się jaśniejsza pod tym względem. Ogólnie rzecz biorąc, w Słowenii o Ukrainie wiedzą niewiele. Istnieją oczywiście jakieś ogólne wyobrażenia. Dzięki np. Sienkiewiczowi, którego lubiłem czytać w dzieciństwie, wiedziałem o Chmielnickim. Znam trochę historię tego regionu, ale wiedza statystycznego mieszkańca Słowenii jest raczej ograniczona. Coś tam wie się na temat Rusi Kijowskiej, o tym, co odbywało się podczas II wojny, o Hołodomorze – Wielkim Głodzie na Ukrainie. Ale ta wiedza jest bardzo niepełna i dopiero w ostatnich latach sytuacja zaczęła się zmieniać. Przed planowanym wyjazdem do Lwowa (do którego nie doszło) sięgnąłem po więcej literatury na temat waszego regionu i muszę przyznać: wcześniej myślałem, że historia Słowenii jest okropna, lecz kiedy poczytałem o tym, co działo się przed II wojną i w jej trakcie w Polsce i na Ukrainie, o losach Polaków, Ukraińców, Żydów, Rosjan, zrozumiałem, że to dopiero można określić mianem piekła historii. Ten straszliwy chaos, z którego wyłoniły się demokratyczne kraje – to rzeczywiście cud.

Wróćmy jeszcze do powieści „Widziałem ją tej nocy”, która jest wyjątkowo powiązana z historią Słowenii podczas II wojny. Temat w niej poruszony przeplata się z innymi pana tekstami, które z kolei nawiązują do ciemnej strony słoweńskich dziejów, np. opowiadają o ruchu tzw. domobrańców. W 1974 r. został pan aresztowany za próbę przemycenia przez granicę książki Branko Rozmana „V rogu ležimo pobiti” (W rogu leżymy zabici). Była zakazana w Jugosławii właśnie z powodu poruszania tematu domobrańców. Został pan oskarżony o „szerzenie wrogiej propagandy”. Gdzie były granice złotych wolności Jugosławii, których tak zazdrościły inne zniewolone narody tzw. bloku wschodniego?
To nie jest takie proste... Właściwie byłem jednym z ostatnich, którzy ucierpieli od dyktatury w latach 70. Wówczas Tito wydał pewne postanowienie, po epoce liberalizmu ponownie nadszedł czas „twardej ręki”. Pytanie właściwie nie dotyczyło tylko tej książki, byłem redaktorem studenckiej gazety, miałem inne grzechy. Ta książka była tylko ostatnią kroplą. Otrzymałem wyrok jednego roku więzienia, odsiedziałem trzy miesiące, później objęła mnie amnestia, zostałem ułaskawiony. Było to ciekawe doświadczenie, które opisałem w powieści „Zvenenje v glavi” (Dźwięczenie w głowie). Ten epizod nie był aż tak znaczący, gorsze było to, że później nie mogłem niczego publikować. Ciężki okres.

W Jugosławii w tym czasie, w porównaniu do innych krajów Europy Wschodniej, rzeczywiście było znacznie więcej wolności. Należy jednak podkreślić: wolność była relatywna. Po 1964 r. granice były otwarte, w sferze kultury również odczuwało się wolność. Wszystkie moje teksty – przed i po wspomnianej historii – były publikowane, dramaty wystawiane, dużo tłumaczyliśmy, mieliśmy wszystkie aktualne tłumaczenia angielskiej, francuskiej literatury, cały Sołżenicyn został przetłumaczony, polscy autorzy, którzy byli na indeksie w Polsce – wszystko to było dostępne niemal bez ograniczeń.

Krótko mówiąc, w sensie kulturowym Jugosławia była otwartym krajem, ale ta otwartość miała swoje ograniczenia. Powiedzmy: w literaturze wszystko było mniej więcej dozwolone, w teatrze również, ale jeśli chodzi o kino, to sprawy wyglądały nieco inaczej. Chociaż tzw. czarna fala kina jugosłowiańskiego była bardzo znana i ceniona, powstawały filmy, które pozwalały sobie na ostrą krytykę reżimu, jak „Czarny film”. Nie mogliśmy też wydawać niezależnej prasy, o polityce w ogóle nie należało mówić. Była to taka wyrafinowana gra komunistów. Sądzę, że jeśli ten reżim byłby w stanie się demokratyzować, możliwe, że nie doszłoby do rozpadu Jugosławii. Jugosłowianie, w odróżnieniu np. od Czechów, Słowaków (Czechosłowacja w okresie do II wojny należała przecież do najbardziej rozwiniętych państw Europy), Polaków, mogli podróżować, czuli się wolni i nie pragnęli zmian, nie dążyli do obalenia reżimu. Oczywiście, w świetle wszystkich problemów, które wkrótce zaczęły się mnożyć, istotną rolę odegrały później rozbudzone nacjonalizmy.

W tekście „Wspomnienia o Jugosławii” (Spomini na Jugoslavijo) pisze pan m.in., że Jugosłowianie nie odczuwali solidarności z narodami Europy Środkowej: Polakami, Czechami, Węgrami...
Nawet później, np. w latach 90., na adriatyckim wybrzeżu z góry patrzono na turystów z Czech, dla nich prawdziwi turyści to byli Niemcy. Teraz jest inaczej. Z kolei w Europie Wschodniej na Jugosławię patrzono jak na coś lepszego – przykładowo Tito w Pradze był witany z ogromnym entuzjazmem. W Budapeszcie w 1955 r. ludzi wieszano za podejrzenie o „titoizm”. Jugosławia z pewnością nie była złym krajem. Nie dała rady utrzymać się nie z powodu jakiegoś wybuchu nacjonalizmów, chociaż to również miało miejsce i odegrało swoją rolę, lecz przede wszystkim dlatego, że była to dyktatura. Wciąż powtarzam: to nie były jakieś dzikie bałkańskie plemiona, które skoczyły sobie do gardeł. Gdybyśmy mieli jakąkolwiek normalną formę parlamentaryzmu, prawdopodobnie dalibyśmy radę dojść do porozumienia.

Wydawało się wówczas, że Jugosławia, podobnie jak ZSRR, będzie istnieć wiecznie. „Czuliśmy, że żyjemy w epoce wieczności”, to pańskie słowa. W przywołanym już tekście „Wspomnienia o Jugosławii” napisał pan: „Tak, żyliśmy w epoce nieśmiertelności i wieczności. Pewien zespół muzyczny zdobył wielką popularność swoją piosenką o tytule »Imię wieczności«, której refren brzmiał: »Jeśli istnieje wieczność i jeśli wieczność ma imię, to jest to imię Tity«”.
Nie przypominam sobie nazwy tego zespołu, jednego z wielu w tym czasie. Lecz należy podkreślić, że wówczas znacząca część kultury otwarcie i autentycznie wspierała reżim. Znani i wybitni reżyserzy organizowali święta stadionowe, odbywały się inscenizacje obchodów Dnia Młodości, tzw. sztafety Tity itp. Przypominało to sceny z Korei Północnej – tłumy młodych kłaniają się wielkiemu wodzowi. Brali w tym udział bardzo znani działacze kultury, popularne zespoły. Historia ich z czasem „zdetronizowała”, że tak się wyrażę. Nie powinno jednak nas to dziwić, gdyż np. kiedy zmarł Stalin, Jewtuszenko pisał, że wielu ludzi płakało z tego powodu, nie tylko w Moskwie, ale w całym tym ogromnym kraju. Ludzie szczerze wierzyli, że ich świat upadł, i tak było z ich punktu widzenia. Nie należy zapominać, że ludzie żyli w zakłamaniu, ułudzie, co było zresztą cechą wspólną wszystkich dyktatur XX w. Przecież dyktatury istnieją nie tylko dzięki wojsku lub policji, lecz też dzięki przekonaniom ludzi.

Był pan jednym z nielicznych, którzy okazali solidarność z narodem litewskim w jego walce o niezależność. Symboliczne, że właśnie 13 stycznia 1991 r. (w dniu ataku wojsk sowieckich na cywilów w Wilnie) napisał pan: „Ale, mimo wszystko, nawet najgorsza demokracja jest lepsza niż jej brak. I nieskończenie lepsza od czołgów na ulicach. A czołgi są w tej chwili, gdy kończę pisanie tego tekstu, w niedzielę 13 stycznia o godzinie 14:00, na ulicach Wilna. Litwa przeżywa los Czechosłowacji z 1968 r.”. Przypomina pan sobie te wydarzenia?
Bardzo dobrze pamiętam. W moim otoczeniu mieliśmy takie na wpół dysydenckie grono intelektualistów i pisarzy, stowarzyszone dookoła czasopisma „Nova revija”, dużo o tym dyskutowaliśmy. Wydarzenia w Wilnie – wstrząsające. Niewielki naród, o bogatej historii i kulturze, okazał się sam w obliczu tak brutalnej agresji. Baliśmy się, że to dopiero początek, przypominam sobie te krzyże, ten ludzki łańcuch, obronę gmachu parlamentu, tę odwagę cywilną. Pamiętam to natchnienie. Znałem kilku Litwinów – Vytautasa Landsbergisa, poznałem go w emigranckim PEN klubie w USA, Tomasa Venclovę, który później gościł w Słowenii na festiwalu poetyckim w Vilenicy. Później też odczuwaliśmy solidarność z Litwinami. To, co dzisiaj wydaje nam się jako coś zwykłego, wówczas miało zupełnie inny wymiar, ogromne znaczenie.

Napisał pan wówczas: „Los Litwy jest również losem Słowenii. Europa, o której tyle mówimy na Litwie, w Słowenii i w innych małych wschodnioeuropejskich państwach, powinna wiedzieć, że jest to także jej los”. Czy dzisiaj, po upływie niemal 30 lat, zgadza się pan z tym oświadczeniem?
Tak, zgadzam się. Losy wszystkich małych narodów w Europie są wyjątkowo powiązane. Kiedy gdzieś w Europie zaczyna dziać się źle, zaczynają mieć miejsce próby podążania do dyktatury, ma to wpływ na wszystkich, rzekłbym, działa efekt domina. Wszyscy w Europie jesteśmy bardzo ze sobą powiązani też z powodu współczesnych technologii oraz szerzenia się komunikacji społecznościowych. Wszystko odbywa się w sposób wyjątkowo szybki, przykładowo: wydarzenia w Austrii kilka dni temu w tej samej chwili wstrząsnęły całą Europą i będzie to miało jakiś wpływ również na wybory.

Zastanawiam się jednak, czy wciąż istnieje ryzyko jakiegoś zagrożenia dla Litwy czy Słowenii? Esencja i sens Europy w obecnej postaci polega właśnie na tym, że jesteśmy obecnie – zarówno pod względem kulturowym, jak i identyfikacji – bardziej bezpieczni niż kiedykolwiek. Co prawda borykamy się z problemami innego rodzaju, np. w Słowenii coraz bardziej mamy do czynienia z przenikaniem języka angielskiego we wszystkie niemal sfery życiowe, instytucje etc. Sądzę jednak, że jakoś damy sobie z tym radę, zwłaszcza porównując to do tego, czemu musieliśmy stawić czoła w ciągu całej naszej burzliwej historii.

Jest pan znany również jako prekursor idei Europy Środkowej – Mitteleurope. Jednak Litwa wówczas była okupowana przez Związek Radziecki i w mniemaniu wielu, także w Europie Środkowej, ten kraj zdawał się być poza granicami tej przestrzeni ideowej. Owszem, tworząc kiedyś razem z Polską Rzeczpospolitą Obojga Narodów, Litwa wniosła znaczący wkład w rozwój kultury Europy Środkowej, jednak w XX w. świadomość tego faktu niemal zanikła. ZSRR wydawał się trwać wiecznie, nawet kiedy zaczęły upadać kolejne reżimy komunistyczne. Co wówczas wiedział pan o Litwie?
Litwa przez cały czas była obecna w naszej świadomości jako kraj o mocnym poczuciu własnej tożsamości, kraj o silnym dążeniu ku wolności. O Estonii wiedzieliśmy dużo mniej, o Łotwie też. Litwa, zawdzięczając to wyraźnym więziom z Europą Środkową i tradycji katolickiej, była nam lepiej znana, bardziej zrozumiała. Jednocześnie chciałbym zaznaczyć, że idea Europy Środkowej może wyglądać dziś jako przestarzała, niewspółczesna, lecz wtedy rozmawialiśmy o wizji Europy, o tym, jaka Europa mogłaby być. Możliwe, że dzisiaj wciąż pragnie taka być. Idea Europy Środkowej to opowieść o różnicach, które nie zważając na wszystko, tworzą możliwości współistnienia. Monarchia Habsburgów, cokolwiek o niej myślimy, była przestrzenią, którą dzięki wspólnym wysiłkom zamieszkiwały różne narody. To z kolei oznacza, że ten model Europy jest aktualny i nie stracił sensu.

Czesław Miłosz we wspomnieniach o międzywojennym Wilnie, opublikowanych w 1979 r. w paryskiej Kulturze”, napisał m.in.: dziwne miasto, miasto barokowej architektury, wśród północnych puszcz. (...) Myślę, że dzisiejsza młodzież z trudem może zrozumieć status międzywojennego Wilna, kiedy tworzył swoistą enklawę: niby Polska, nie Polska, niby Litwa, lecz nie Litwa, nie prowincja, ale i nie stolica, chociaż bardziej jednak prowincja, i oczywiście Wilno, jak widzę z perspektywy, było dziwaczne, miasto pomieszanych, zachodzących na siebie stref, jak Triest albo Czerniowce”. Jak to wyglądało, patrząc z innej perspektywy, z jakby nie było innej strony żelaznej kurtyny – z Lublany lub Mariboru? Czy również użyłby pan metafory Wilna jako północnego Triestu, miasta zajmującego przecież tak istotną pozycję w słoweńskiej mitologii narodowej?
Tak, Wilno było bardzo daleko, na innym końcu świata. W pewnym sensie ma pan rację, to można określić jako Triest, który jednak dla Słoweńców odgrywał wówczas rolę okna na świat. To, o czym mówi Miłosz... Kiedy byłem w Wilnie, po prostu chodziłem ulicami jego śladami, widziałem gimnazjum, w którym się uczył. Rozumiem te zagadnienia – językowe i inne, o Mickiewiczu i Mickevičiusie itp., znam na pamięć „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie” (cytuje po słoweńsku: „Litvo, domovina, ti si kako zdravlje”), werset, który został przecież wykorzystany m.in. przez naszego Ivana Cankara. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że całkowicie ogarniam temat i znam się na wszystkim, jednak powtórzę – Litwa zawsze w jakiś sposób była w naszej świadomości i pamięci. Tak jak Lwów i Galicja, o której, jak z pewnością pan wie, Joseph Roth w swojej powieści „Marsz Radetzkiego” napisał, że jest „północną siostrą Słowenii”. Wszyscy jesteśmy powiązani, dlatego nasza historia jest dla nas tak ważna, nie tylko z powodu losów ludzkich – jak w moich powieściach – ale i dlatego, że przypomina o tym, że kiedyś wiele nas łączyło, zanim czas i odległość wymazały to z naszej pamięci.

Upadek Jugosławii, tego „wiecznego kraju”, nastąpił bardzo szybko i przyniósł najbardziej przerażające zbrodnie przeciw ludzkości od czasów II wojny. Mam na myśli przede wszystkim wojny w Chorwacji i Bośni. Słowenia miała szczęście, za wolność zapłaciła „jedynie” dziesięciodniową wojną. Był pan jednym z niewielu, którzy okazali zrozumienie i solidarność, biorąc udział w tzw. desancie literackim do oblężonego Sarajewa. Opisał pan to w swoim tekście „Krótki raport z długo oblężonego miasta”. Po 23 latach po wojnie w Bośni wciąż wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Dlaczego ten tekst, napisany w 1994 r., może wydawać się aktualny?
Tekst nie stracił na aktualności chociażby z tego względu, że Bośnia i Hercegowina wciąż nie ma wyraźnej wizji przyszłości, kraj jest źle zarządzany i niewłaściwie skonstruowany. Po wojnie, na podstawie umowy pokojowej w Dayton, został na szybko zmontowany w jedną względną całość, lecz ten model nie działa. Ten tekst pomoże czytelnikowi zrozumieć kontekst wspólnot kulturowych i ich tożsamości, pomoże zrozumieć Chorwatów i tak charakterystyczny dla nich patetyczny nacjonalizm i katolicyzm, Serbów, którzy – nie wiedzieć czemu – ciągle czują się pokrzywdzeni, Bośniaków, którzy byli zmuszeni do ukrywania swojej muzułmańskiej tożsamości. Należy ciągle powtarzać ludziom, że egzystują przecież również wartości wyższe: ludzkie życie, demokracja, prawo do wolności słowa.

Dziś może się wydawać, że wracamy do epoki niestabilności. Co niektórzy już zdążyli określić to mianem „nowej zimnej wojny”. Jest to szczególnie odczuwalne w krajach „na obrzeżu”, np. na Litwie. Agresja rosyjska na Ukrainie, rosnące zagrożenie populizmem w Europie i na świecie, polaryzacja społeczna, m.in. w Polsce – to codzienność. Jak to wygląda z perspektywy Słowenii, kraju, który wydaje się trzymać z daleka od zarzewia wielkich konfliktów, „spokojną oazą w cieniu Alp”?
Sądzę, że o ile nie dojdzie do jakiegoś globalnego konfliktu na większą skalę, pewne rzeczy już raczej nie powrócą. Nie mogę sobie wyobrazić, to zwyczajnie nie mieści się w głowie, żeby jakieś wojskowe jednostki rosyjskie wtargnęły na Litwę. Możliwe, że ponownie się mylę, ale widzę Europę jako bezpieczne miejsce. O ile tylko nie dojdzie do rozkładu wewnętrznego (z powodu migracji, biurokracji brukselskiej czy innych problemów) – nie sądzę, żeby czekały na nas jakieś poważne wyzwania: ani na Litwę, ani Słowenię, ani, dajmy na to, Czechy. Wciąż będziemy borykać się z rozwiązywaniem własnych problemów wynikłych z naszych okropnych, prowincjonalnych konfliktów politycznych. Właśnie to jest największe zagrożenie dla bezpieczeństwa. Uświadomienie obywateli Europy, że mamy największą historyczną szansę, że to najlepsze, co kiedykolwiek nas spotkało – mamy własne państwa, tożsamość, demokrację, całkiem dobry poziom życia. Chociaż Europa nie posiada własnego wojska, jest większą siłą niż NATO. Dopóki w to wierzymy, jest to największą gwarancją bezpieczeństwa.

W Rosji też dojdzie do zmian, kraj ma wewnętrzny potencjał kulturowy, wątpię, że wszystko tam jest tak jednoznaczne, jak to może wyglądać. Możliwe, że to poczucie zagrożenia, które polityka rosyjska wciąż generuje i utrzymuje, kiedyś przeminie. Doświadczenie Jugosławii jest dobrym przykładem, jeśli chodzi o ciągłe poszukiwanie wyobrażalnych wrogów dookoła. Jeśli tylko w jakiś – słabo wyobrażalny w tej chwili – sposób dojdzie do uregulowania stosunków Rosji i Ukrainy, nieuchronnie przejdziemy do pytania, w jaki sposób Rosja ma się rozwijać. Dziś wygląda na to, że zwyczajni Rosjanie, których dobrze jednak nie znam, utożsamiają bardzo osobliwie rozumiany patriotyzm z ich doświadczeniem II wojny, które to, aczkolwiek niewątpliwie okropne, dla nich ma wymiar większy niż wartości demokratyczne, prawa człowieka etc. Jednak jeśli dojdzie do jakiejś normalizacji, to czy społeczeństwo pozostanie takie same? Panuje przekonanie, że Rosjanie nie potrafią żyć bez dyktatury, bez cara, bez Iwana Groźnego, bez Piotra I – który de facto był nie mniej „groźny”, choć i „proeuropejsko” skierowany – a teraz również bez Stalina, Putina itp. Nie wiem, nie do końca w to wierzę. Rosja jest wielkim krajem, który ma swoją kulturę; czas zmian nadejdzie i tam, nic nie jest scementowane na wieki.

Czy pana zdaniem intelektualiści wciąż są odpowiedzialni za losy Europy Środkowej? Czy ich przynależność do pewnej wspólnoty należy już raczej do przeszłości?
Cóż, czytamy się nawzajem, poznajemy się, spotykamy, jednak ta odpowiedzialność za Europę Środkową czy – w sensie ogólnym – za demokrację i narody już zanikła, to przeminęło. Wszystko opanowała banalna pragmatyczna polityka w swoim pędzie za kapitałem, w całej Europie Wschodniej miały miejsce procesy prywatyzacyjne, nazwane trafnie przez Rosjan „prychwatyzacją”, wszyscy przez to przeszliśmy... Z drugiej strony uderzyły nowe technologie. Rola intelektualistów, na takim poziomie i w takiej postaci jak Kundera, Venclova czy Miłosz, już nie istnieje. Dzisiaj nie widzę osobistości, które wzięłyby na siebie odpowiedzialność podjęcia się podobnej roli i posiadały do tego odpowiednią wagę. Powiedzmy: Michel Houellebecq we Francji ma pewne śmiałe, prowokujące pomysły, lecz nie ma odpowiednio dużej wagi społecznej, poza tym nie podejmuje się żadnej odpowiedzialności, uprawia prowokacje i tyle. Nie jest to postać poziomu chociażby Güntera Grassa i wielu innych, którzy odeszli. W tym sensie z jednej strony mamy do czynienia z zanikiem roli intelektualistów, gdyż świat stał się bardziej rozproszony, zatomizowany, z kolei polityka ze swojej strony również nie zapewnia możliwości rozwiązania naprawdę istotnych problemów.

Rozmowa ukazała się w „Nowej Europie Wschodniej”

Drago Jančar (ur. 1948) – jeden z najbardziej znanych słoweńskich pisarzy, eseista i dramaturg. Działalność literacką rozpoczął jeszcze w Jugosławii za rządów Tity, podczas studiów w Mariborze, w 1974 r. został oskarżony o „szerzenie wrogiej propagandy”, był krótko więziony. Nie zważając na represje, kontynuował działalność literacką, w latach 1987–91 pełnił funkcję prezesa słoweńskiego PEN klubu. W 1994 r. brał udział w „desancie literackim” do oblężonego Sarajewa w celu udzielenia moralnego wsparcia mieszkańcom miasta. Po tej podróży powstał jeden z najmocniejszych tekstów o tragedii Sarajewa – „Krótki raport z długo oblężonego miasta” (przekład polski Joanny Pomorskiej). Jančar jest także znany jako powieściopisarz. Sporo jego utworów przetłumaczono na różne języki europejskie, w tym polski. Jest zaliczany do kręgu pisarzy środkowoeuropejskich, którzy pod koniec XX w. popularyzowali ideę Europy Środkowej (Mitteleurope) jako wspólnej przestrzeni kulturowej.

28 lat temu, 25 czerwca 1991 r., Słowenia ogłosiła niepodległość. Jednostronne proklamacje niepodległości Słowenii i Chorwacji były krytykowane na Zachodzie, zwlekano z ich oficjalnym uznaniem. Zachodni politycy i przywódcy długo łudzili się iluzją o konieczności zachowania jedności Jugosławii.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną