Prezydent Iranu Hasan Rohani kilka dni temu powiedział: „Albo podniesiemy podatki, albo wyeksportujemy więcej ropy, albo zredukujemy subsydia”. Pierwszy pomysł będzie nieskuteczny, bo ponad połowa Irańczyków nie płaci podatków. Drugi jest nierealny, biorąc pod uwagę determinację, z jaką Amerykanie ścigają eksport objętej sankcjami irańskiej ropy. Aby nie zbankrutować, irański reżim zdecydował się więc na trzecie rozwiązanie. I kraj przez weekend pogrążył się w ulicznych protestach.
Przy czym ograniczenie subsydiowania paliwa było tylko zapalnikiem buntu. Od ubiegłego czwartku jeden kierowca może kupić miesięcznie do 60 litrów paliwa w tańszej, subsydiowanej cenie 15 tys. riali (ok. 1,74 zł) za litr. Każdy kolejny litr będzie go już kosztował 3,5 zł. Przed podwyżką „tanich” litrów można było kupić 250 miesięcznie i kosztowały równowartość 1,16 gr. Rząd oczekuje, że ten ruch przyniesie nawet 300 bln riali (35 mld zł) oszczędności rocznie. Bo sytuacja gospodarcza nie jest różowa. Odkąd w maju ub.r. Ameryka przywróciła sankcje na Iran, wartość riala do dolara spadła o ponad 60 proc., inflacja jest wyższa niż 40 proc., a irańska gospodarka w 2019 r. zaliczy spadek o 9,5 proc. PKB.
Subsydiowanie towarów codziennego użytku to bardzo częsty sposób zapewniania spokoju społecznego na Bliskim Wschodzie. Subsydia na paliwo są jednak wyjątkowo nieskuteczne – najbardziej pomagają najbogatszym, bo ci najwięcej jeżdżą. Ale państwa tego regionu, z Iranem włącznie, są zbyt słabe na prowadzenie bardziej zaawansowanej polityki społecznej. A Teheran musi jednak być w desperacji, jeśli po ograniczeniu subsydiowania żywności i lekarstw teraz zdecydował się na paliwo.