Tajwańczykom nie spieszy się do zjednoczenia z Chinami Ludowymi, przynajmniej nie z takimi, które tłamszą autonomię Hongkongu i straszą Tajwan zbrojną interwencją. Ponownie na prezydentkę wybrali 63-letnią Tsai Ing-wen, gorącą zwolenniczkę niepodległości wyspy. Wolą ją od opozycji namawiającej do poszukiwania kompromisu z komunistami z kontynentu. Kwestia zachowania faktycznej niepodległości jest kluczowym kryterium sympatii i decyzji politycznych. Teraz atmosfera sprzyja postulatowi, by owszem, robić z komunistami interesy, ale nie ufać i trzymać ich na dystans, przede wszystkim nie dać się zwabić na politykę „jeden kraj, dwa systemy”, ćwiczoną w rozprotestowanym Hongkongu.
Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że partia Tsai odda władzę. Najpierw doznała porażki w wyborach lokalnych, a potem sondaże nie były dla niej łaskawe. Nastroje odmieniła sytuacja w Hongkongu i lepsze wyniki gospodarki, tajwańscy przedsiębiorcy zaczęli zapełniać luki tworzące się w wyniku amerykańsko-chińskiego sporu handlowego. Reelekcji nie zaszkodziły także fake newsy rozpowszechniane w serwisach społecznościowych i w tradycyjnych mediach należących do przychylnych Chinom biznesmenów.
Właśnie Chinom przypisuje się akcję dezinformacji, ale na wyborcach wrażenia nie zrobiły rewelacje m.in. o domniemanym homoseksualizmie prezydentki, mieszkającej z dwoma kotami oraz niedawno przygarniętymi trzema emerytowanymi psami przewodnikami. Rozsiewano też plotki o tym, że państwo, które dopiero co zalegalizowało małżeństwa tej samej płci, będzie deprawowało dzieci w szkołach. Albo o tym, że Tsai dyplom London School of Economics kupiła itd. Świetny wynik (zdobyła ponad 8 mln głosów, najwięcej w historii bezpośrednich wyborów prezydenckich) ma być także efektem odkrycia przez Tsai internetu, który dotąd ignorowała.