Stało się. W piątek wieczorem Wielka Brytania, jako pierwsze państwo w historii, opuściła Unię Europejską. W sobotę rano rozpoczął się natomiast sprint negocjacyjny, aby do końca okresu przejściowego, czyli do 31 grudnia, podpisać umowę regulującą przyszłe relacje handlowe między Brukselą i Londynem. Potrzeba na to co najmniej dwóch lat – tyle zajęło negocjowanie umowy handlowej Unii i Korei Południowej. Premier Boris Johnson zapowiedział już jednak, że nie będzie żadnego przedłużania, czyli zostaje mu tylko 11 miesięcy.
Oznacza to, że umowa będzie prawdopodobnie dotyczyć tylko wymiany towarowej. Usługi – 80 proc. brytyjskiego PKB – to zbyt skomplikowany temat na tak krótki czas. Johnson zapowiedział już, że w sprawie towarów chce opcji zerowej – czyli zero ceł i zero kwot. Jednocześnie, jak mówi od wielu miesięcy, kołem zamachowym brytyjskiej gospodarki ma być deregulacja od unijnych standardów w takich dziedzinach jak prawa pracownicze czy środowiskowe. W praktyce oznacza to, że Unia musiałaby przyjmować brytyjskie towary produkowane znacznie taniej niż te na kontynencie. Bruksela oczywiście nie zgodzi się na to – domaga się „równego boiska”, czyli podobnych standardów, jeśli towary miałyby płynąć bez ograniczeń.
Brytyjczycy zaczynają tak twardo, bo liczą, że szybko dogadają się z Donaldem Trumpem. Jeśli negocjowanie umowy handlowej z Amerykanami szłoby ekspresowo – kalkuluje Londyn – Europa musiałaby pójść na ustępstwa, bo otwarcie brytyjskiego rynku na amerykańskie towary w dużym stopniu zablokowałoby go dla europejskich. Przy czym Trump obiecywał Brytyjczykom złote góry, aby ci wyszli z Unii i osłabili Europę. Teraz, gdy już wyszli, nie ma interesu w robieniu im prezentów.