Wygłaszając 4 lutego orędzie o stanie państwa, Donald Trump przypominał King Konga bijącego pięściami w tors w geście zwycięstwa. Ale przyznajmy, że ma ku temu powody. Z zarzutów o nadużycie władzy i utrudnianie pracy wymiaru sprawiedliwości Senat uniewinnił go głosami republikanów, z których tylko Mitt Romney opowiedział się za usunięciem go z urzędu. Dzień wcześniej sondaż Gallupa wykazał, że 49 proc. Amerykanów dobrze ocenia jego rządy, co jest najlepszym wynikiem od początku kadencji. A pierwsze prawybory w Partii Demokratycznej w Iowa, które miały zmobilizować opozycję i wyłonić lidera wyścigu do nominacji prezydenckiej, zakończyły się kompromitacją. Wskutek awarii przez wiele dni nie udawało się obliczyć wyników głosowania (wygrał Pete Buttigieg z 26,2 proc., Bernie Sanders dostał 26,1 proc., Elizabeth Warren – 18 proc., a uważany za faworyta Joe Biden ledwie 15,8 proc.). Demokraci nie potrafią zorganizować prawyborów, a chcą rządzić krajem – szydził Biały Dom.
Finał impeachmentu nasuwa smutne refleksje o stanie demokracji w USA. Mimo dowodów, że Trump szantażował przywódcę Ukrainy, wstrzymując amerykańską pomoc, by zmusić go do ogłoszenia śledztwa przeciw Joe Bidenowi, i blokował dochodzenie w Kongresie w tej sprawie, republikanie nie odważyli się mu przeciwstawić. Oczyszczenie z zarzutu obstrukcji śledztwa stwarza fatalny precedens dla jego następców, którym łatwiej będzie stawiać się ponad prawem. Trump zwalnia teraz dyplomatów i doradców, którzy zeznawali przeciwko niemu, co odstraszy współpracowników przyszłych prezydentów od sygnalizowania nieprawości w Białym Domu. Werdykt Senatu podyktowany motywami czysto politycznymi podważa sens instytucji impeachmentu. Jeżeli wskutek skrajnej partyjnej polaryzacji wynik był przesądzony, obie strony mogłyby oszczędzić czasu i wydatków na rytualne procedury.