Rozwój Covid-19 w Korei Południowej od początku nosił znamiona katastrofy. Jednym z pierwszych pozytywnych przypadków zakażenia była bowiem członkini quasi-chrześcijańskiej grupy religijnej o nazwie Shincheonji, funkcjonującej według bardzo konserwatywnych, zamkniętych zasad. Jej członkowie wierzą m.in. w choroby wywodzące się z grzechu, nierzadko odmawiają leczenia za pomocą współczesnej medycyny i decydują się na „przecierpienie” swojego stanu. Odrzucają też większość zdobyczy technologicznych, dlatego nie godzą się chociażby na pobranie odcisków palców. Rzadko używają też kart kredytowych.
Czytaj też: Covid-19. Zwięzły poradnik dla skołowanych i zajętych
Korea wyciągnęła lekcję
Dlatego gdy władze w Seulu już wiedziały, że bardzo odizolowane od reszty społeczeństwa wspólnoty Shincheonji (ruch ten wspiera w kraju ponad 200 tys. osób) mogą zamienić się w ogniska epidemii, było jasne, że rządowa odpowiedź musi nadejść szybko i zdecydowanie. Ponad dwa tygodnie od tamtego wydarzenia południowokoreańska strategia walki z koronawirusem uważana jest za jedną z najskuteczniejszych na świecie. Przy 7755 zarażonych kraj ma 54 ofiary śmiertelne i 250 wyleczonych pacjentów.
Na ten sukces złożyło się kilka czynników: logistycznych, politycznych i technologicznych. Po pierwsze, Seul miał spore doświadczenie w walce z szybko rozprzestrzeniającymi się chorobami. W 2015 r. kraj był jednym z największych ognisk tzw. Bliskowschodniego Zespołu Niewydolności Oddechowej,