Bernie Sanders jeszcze walczy, ale ma już tylko iluzoryczne szanse na prześcignięcie głównego konkurenta, kandydata establishmentu partyjnego Joego Bidena. Jednak nawet Biden mówi dziś językiem Sandersa, a nie odwrotnie. Za Sandersem stoi prawdziwy ruch społeczny, za Bidenem jedynie doraźna większość. Berniego kocha młodzież, a Bidena ignoruje, mówiąc grzecznie. W Michigan, stanie, który w praktyce przesądził już, kto dostanie nominację, na Sandersa głosowało 82 proc. wyborców w wieku 18–29 lat. I tak jest wszędzie.
Jeśli coś zatrzyma Bidena w drodze do pokonania Trumpa, to właśnie brak poparcia wśród młodych wyborców. To ważne, bo te prawybory przypominały konklawe. Trójka kandydatów, którym dawano największe szanse, miała odpowiednio 77 lat (Biden), 78 (Sanders) i 78 (Michael Bloomberg). Po siedemdziesiątce była też Elizabeth Warren.
Ale to Sanders stał się głosem młodej Ameryki.
W 2016 r., gdy senator z Vermont zadziwił świat i niemal pokonał Hillary Clinton, zdobył poparcie małych miast i białej, niewykształconej klasy robotniczej, licznej między innymi w Michigan. Tym razem większość poszła za Bidenem. O zdobyciu poparcia jeszcze bardziej wykluczonych, czyli czarnych, wyborców Sanders nie mógł nawet marzyć. Stanęli oni po stronie Bidena – dwa tygodnie temu dając mu zwycięstwo w Południowej Karolinie i ratując tym samym jego kampanię.
Dla wielu demokratycznych wyborców Sanders okazał się „zbyt radykalny”, a przecież nie było właściwie kandydata Partii Demokratycznej w tych prawyborach, który nie popierałby jego starego programu. To Sanders był pierwszy za powszechną służbą zdrowia, reformą kredytów studenckich, podniesieniem płacy minimalnej, podatków dla najbogatszych i tych płaconych przez korporacje, za ograniczeniem dostępu do broni, zwalczaniem brutalności policji, wprowadzeniem limitu finansowania kampanii wyborczych i zieloną gospodarką.