Już pierwszego dnia urzędowania Joe Biden wyda dekrety, które uchylą najbardziej kontrowersyjne decyzje poprzednika. Ale czy zjedna tym Amerykanów, którzy głosowali na Trumpa?
Szefowa Izby Reprezentantów rozmawia z szefem sztabów o pozbawieniu prezydenta dostępu do atomowych kodów na wypadek jego „niestabilności emocjonalnej”, która grozi wojną. To kolejne bezprecedensowe zdarzenie na finiszu kadencji Donalda Trumpa.
Zachodni przywódcy wzywają USA do pokojowego przekazania władzy. I wbrew zwykłym regułom dyplomatycznym obciążają winą Donalda Trumpa.
Niczym dyktator pokroju Putina Trump nalegał, by stanowi urzędnicy „znaleźli tylko 11 780 głosów” – czyli tyle, ile zabrakło mu w Georgii do pokonania Joego Bidena.
Republikańscy przedstawiciele lokalnych władz postąpili według reguł prawa, ignorując naciski trumpistów. Zasługują na brawa wszystkich, którym nieobojętna jest kondycja Ameryki.
Spóźnione gratulacje Andrzeja Dudy dla Joego Bidena ujawniają zarówno sympatie polityczne polskiego prezydenta, jak i kiepskie rozeznanie jego ekipy w prawie USA.
Wybory tylko potwierdziły, że szufladkowanie Amerykanów na podstawie pochodzenia coraz bardziej traci sens. Proste „kolorowe” podziały odchodzą do lamusa. Najlepszym przykładem Kamala Harris.
Odchodzący z urzędu prezydenci zwykle zachowywali się powściągliwie i nie podejmowali szczególnie ważnych decyzji, jeśli nie zmuszały ich okoliczności. Trump i tu zrywa z tradycją.
Od wyborów prezydenckich minęły trzy tygodnie, ale jeszcze nawet nie zostały policzone wszystkie głosy. A prezydent, wbrew faktom i arytmetyce, nie chce oddać władzy. Gdzie tak się dzieje? W ostoi światowej demokracji.
Polskie władze zachowują się tak, jakby wciąż zaprzeczały zwycięstwu Bidena w wyborach w USA. Spycha to nas do szarej strefy dyplomacji, kultury politycznej i bezpieczeństwa.