Zanim jeszcze zamieszkał w Białym Domu, Donald Trump wpłacił na kampanię rzutkiej prawniczki, ubiegającej się z listy Partii Demokratycznej o stanowisko prokuratora generalnego Kalifornii, 6 tys. dol. Obdarowana wygrała wybory, obejmując wysoki urząd w największym stanie USA jako pierwsza w jego historii kobieta. W dodatku ciemnoskóra, bo córka mieszanego, jamajsko-hinduskiego małżeństwa. Była to Kamala Harris, od tygodnia kandydatka na wiceprezydenta u boku demokratycznego kandydata Joego Bidena.
Minidatek Trumpa można oczywiście zignorować – jako biznesmen nieraz zasilał kasę Demokratów – ale w donacji, z której prezydent dziś się tłumaczy, można ujrzeć zabawną, symboliczną zapowiedź potężnych kłopotów, jakie będzie miał z Harris. Paniczna reakcja obozu władzy na jej wybór jest najlepszą miarą trafności decyzji Bidena. Trump zdążył już nazwać 55-letnią Harris „antypatyczną wariatką”. I zasugerował, że jako córka imigrantów może nie być uprawniona do objęcia drugiego w hierarchii urzędu w państwie. Swoim zwyczajem prezydent szkaluje ją w rasistowskim stylu, jak kiedyś Baracka Obamę.
Część trumpistów, z głównym propagandzistą telewizji Fox News Seanem Hannity na czele, napiętnowała już Harris jako ikonę liberalnej lewicy, która wraz z Bidenem narzuci Ameryce socjalizm i – osłabiając policję – doprowadzi do rozkwitu przestępczości. Inni zaatakowali ją, używając odwrotnego argumentu – kandydatka na wiceprezydentkę jest rzekomo zakładniczką Wall Street i innych korporacji, zwolenniczką nieskrępowanego globalizmu, odbierającego Amerykanom pracę. A jeszcze inni, jak popularny komentator Foxa Tucker Carlsson, ogłosili, że Harris to polityczka bez własnych poglądów, chorągiewka na dachu, więc nie można jej ufać.
Kobieta charyzmatyczna
To jak to jest?