Wszystkie europejskie kraje są w podobnie trudnej sytuacji, ale jest coś, co Irlandię wyróżnia. Centroprawicowy rząd premiera Leo Varadkara przegrał bowiem lutowe wybory, pogodził się, że musi odejść, a kolejną kadencję spędzi w ławach opozycji. Ale przez pandemię nie było czasu na tworzenie nowego gabinetu i Varadkar pozostał przy władzy. Rząd działa niczym gabinet wojenny – zdeterminowany, by spowolnić rozprzestrzenianie się wirusa i dać służbie zdrowia tyle czasu, ile potrzeba, aby sprostać wyzwaniom.
Czytaj też: Skąd wziąć pieniądze, żeby wydobyć Włochy z dołka
Wzbudzić spokój, zatrzymać panikę
Pierwszym przypadkiem Covid-19 w Irlandii była kobieta, która 28 lutego wylądowała na lotnisku w Dublinie. Leciała z północnych Włoch. Kiedy 11 marca stwierdzono pierwszy zgon, już następnego dnia rząd wdrażał restrykcje, począwszy od zamknięcia szkół i uczelni. Władze starały się działać ostrożnie, ale zdecydowanie. Po kilku dniach wprowadzono kolejne obostrzenia: zamknięto puby i bary, także w hotelach. Na tym etapie na całej wyspie odnotowano 275 przypadków zachorowań.
27 marca statystyki były dużo gorsze: 2121 zachorowań i 22 zgony. Następnego dnia rząd ogłosił, że wszyscy mają zostać w domach do 12 kwietnia, wprowadził poważne ograniczenia poruszania się i pracy, wdrożył zakaz zgromadzeń prywatnych czy publicznych, ograniczył możliwość wychodzenia poza dom w celach rekreacyjnych do promienia 2 km i ogłosił, że tylko niektóre sklepy mogą być otwarte. Działania pomyślano tak, aby wzbudzić w kraju spokój i zatrzymać panikę.