Po sześciu tygodniach ostrej kwarantanny Indie testują różne formy łagodzenia restrykcji. Bezrobocie w kwietniu osiągnęło 23,5 proc., a już marcowe 8,7 proc. było rekordowe; pracę straciło 112 mln osób. Maj może być jeszcze gorszy, bo ruszyły masowe zwolnienia. A jest jeszcze trudna do zmierzenia szara strefa pracowników dniówkowych, sezonowych, bez umów i jakiegokolwiek ubezpieczenia. Ci stali się najpoważniejszymi ofiarami koronawirusa. Zwykle na czas kryzysu wracali na wieś. Lockdown, wprowadzony z dnia na dzień, kiedy wstrzymano cały transport publiczny, uwięził ich w miastach, bez środków do życia. Cały kwiecień trwał nielegalny exodus: setki tysięcy ludzi wracało na piechotę do odległych domów, staczając po drodze potyczki z policją.
Teraz Indie zostały podzielone na trzy strefy: czerwoną, pomarańczową i zieloną, w zależności od skali zagrożeń; do zielonej najszybciej wraca życie: prace w rolnictwie i na budowach, drobna produkcja i handel, które są tu podstawą. Delhi, tak jak Mumbaj, znalazło się w zagrożonej czerwonej strefie, ale tu z kolei na kolory dzieli się regiony i dzielnice, byle móc uruchomić jak najwięcej codziennej aktywności. Po 6 tygodniach może powoli wracać do pracy 50 mln pomocy domowych: gospoś, kucharek, ogrodników, kierowców. Ich długa nieobecność w życiu klasy średniej wywołała wielką debatę w sieci, jak bardzo byli potrzebni (i jak marnie opłacani). Jak na skalę tego subkontynentu liczącego 1,35 mld ludności, liczba chorych nie jest wielka: przekroczyła 71 tys. i rośnie w tempie 4 tys. przypadków dziennie. Zagrożenie epidemiologiczne jest gigantyczne, ale narastający kryzys społeczny dużo większy. Jest tendencja, żeby luzować, co się da, nawet jeśli stoi to w sprzeczności z wezwaniami do koronaostrożności.