Najbardziej spektakularną konsekwencją zabójstwa Afroamerykanina George’a Floyda i późniejszych międzynarodowych protestów jest obalanie pomników. Jako pierwsi padli bohaterowie bezpośrednio związani z niewolnictwem, jak belgijski król z przełomu XIX i XX w. Leopold II, odpowiedzialny za śmierć milionów mieszkańców Konga, którego pomnik usunięto z Antwerpii, czy Edward Colston, nieco naciągany patron Bristolu, który pod koniec XVII w. zbił fortunę na handlu niewolnikami, a teraz wylądował w rzece.
W ubiegłym tygodniu krąg podejrzanych pomników się rozszerzył. W USA znów pod ostrzałem, ale wciąż na piedestale jest gen. Robert E. Lee i kilka jego monumentów. To się szybko nie zmieni, bo wszystkie one są w południowych stanach, gdzie ten lider Konfederacji ma rangę półświętego. Dostaje się też Krzysztofowi Kolumbowi, który w kilku miastach USA dosłownie stracił już głowę. Choć akurat ten najsławniejszy – na Manhattanie – się ostał, po tym jak gubernator Andrew Cuomo powiedział, że ten genueńczyk bardziej niż eksterminację rdzennych ludów Ameryki symbolizuje włoskie korzenie tego kraju. Bezpieczny nie może się czuć nawet Jerzy Waszyngton, który w Chicago został podpisany – zgodnie z prawdą – jako „właściciel niewolników”.
Ta pomnikoburcza fala dotarła już do Europy, gdzie po obaleniu Leopolda dość niespodziewanie zagrożony jest Winston Churchill. W Londynie dostało mu się od rasistów (rzeczywiście, twierdził, że białe jest lepsze – jak większość jemu współczesnych), po czym do jego fizycznej obrony stanęli przedstawiciele skrajnej prawicy. Komik Danny Wallace zwrócił uwagę, że „człowiek, który uchronił nas przed hajlowaniem, jest fetowany przez ludzi, którzy hajlują”. Poszukiwania pomników ludzi bezgrzesznych wciąż trwają.