Morze Śródziemne nie widziało większego pirata – na początku XVI w. jako osmański kaper siał postrach, głównie wśród cesarskich Hiszpanów. Dla Turcji zdobył Algier, potem Tunis, pustoszył południowe wybrzeże Włoch. Jego potężna flota przez ponad dwie dekady niepodzielnie panowała nad Morzem Egejskim. Na Zachodzie znany był jako Barbarossa. Turcy częściej mówią o nim Hayreddin. Można go było zresztą zobaczyć w głośnym serialu „Wspaniałe stulecie”.
Barbarossa powrócił. Od kilku miesięcy jego zielona flaga wojenna, zabrana wprost z muzeum, wisi nad wejściem do dowództwa tureckiej marynarki wojennej w Stambule. Tureckie okręty powracające z zamorskich rejsów przez Bosfor oddają uroczysty salut – çimariva – na wysokości mauzoleum pirata. A tureccy nacjonaliści z rozrzewnieniem wspominają czasy, gdy Morze Śródziemne było „tureckim jeziorem”. Choć nigdy nim nie było.
Turcja już raz w tym stuleciu padła ofiarą iluzji w polityce zagranicznej. Religijni konserwatyści, którzy przejęli władzę w 2002 r., zaczęli realizować tzw. politykę neoosmańską, opartą na micie wspólnoty kulturowej pomiędzy prowincjami dawnego imperium. Skończyło się spektakularną klęską, a autorów tamtej iluzji nie ma już w kręgach władzy.
– Ta nowa iluzja jest jeszcze bardziej niebezpieczna – przekonuje politolog prof. Cinar Ozen z Uniwersytetu Ankarskiego. – Neoosmanizm skierowany był wobec państw Bliskiego Wschodu, ale ostatecznie miał wzmocnić pozycję Turcji na Zachodzie. To, z czym mamy teraz do czynienia, jest pomysłem zasadniczo antyzachodnim. Na dłuższą metę nie da się go pogodzić z członkostwem Turcji w NATO.
Surowcowe sojusze
10 czerwca francuska fregata Colbert, działająca w ramach misji NATO na Morzu Śródziemnym, chciała skontrolować turecki statek Cirkin.